sobota, 14 lipca 2012

03. Martwi nie zdradzają tajemnic

Nie było innej drogi. By dotrzeć do Prairie Bluff Dean musiał przejechać przez teren, który jeszcze w zeszłym tygodniu był zwykłym, kwitnącym życiem niewielkim miasteczkiem, a teraz stanowił rozległe pustkowie bez choćby cienia żywej duszy.
Powietrze było jeszcze bardziej zatęchłe niż rano, jakby gdzieś niedaleko rozkładały się zwłoki, których smród psuł mieszankę do oddychania. Wpadło przez otwarte prawie do maximum okno i uderzyło Winchestera z taką siłą, że przez moment zabrakło mu tchu. Jego płuca podjęły wielki wysiłek wciągnięcia do klatki piersiowej powietrza w taki sposób, by zdobyć zbawczy tlen, a nie zyskać porażającego odoru i stęchlizny, jednak bez rezultatu. Samochód wyraźnie zwolnił, gdy Dean walczył z wciskającą się do środka lepkością, jednocześnie starając się zamknąć okno. Hummer zatrzymał się na środku pustej drogi, gdy wreszcie udało mu się odciąć dopływ powietrza z zewnątrz. Łapał kurczowo oddech, a czynność tą w pewnym stopniu ułatwiało częściowo niezainfekowane wnętrze auta.
Otwartą dłonią uderzył w kierownicę. Nie spodziewał się, że na pierwszą trudność natrafi tak szybko. Szczególnie na tym wymarłym obszarze, opuszczonym nawet przez owady. Nie dziwił się im.
Nabrał parę głębszych oddechów, po czym powoli ruszył z miejsca. Droga zdawała się być zdecydowanie dłuższa niż wtedy, kiedy pokonywał ją wraz z ojcem.
Mimo swojego młodego wieku i niezbyt imponującego stażu jako łowca Dean widział już wiele rzeczy. Wiele rzeczy mrożących krew w żyłach i w które nigdy by nie uwierzył, gdyby nie obserwował ich na własne oczy. Wiele rzeczy, które zdążyły już częściowo uodpornić go na widoki zjawisk nadprzyrodzonych i różnych tragedii. Nigdy nie należał do ludzi strachliwych, szybko zdobywane doświadczenie pozwoliło mu nawet znacznie przesunąć granicę potencjalnego strachu. Jednak ta sceneria, którą można by było uznać za najzwyklejszą pustynię, była groźniejsza od wszystkiego, czego do tej pory był świadkiem. Jej mroczna aura oddziaływała na każdą komórkę ciała, wkradając się w zmysły, osłabiając wolę i psychikę. Wisiał nad nią specyficzny, niefizyczny odór, który przyspieszał tętno i sprawiał, że chciało się uciec stąd gdzie pieprz rośnie.
Odór śmierci.
Zmrużonymi oczyma lustrował uważnie okolicę, która, choć przyznawał to z niechęcią, budziła w nim specyficzny niepokój. Wciąż jechał prostą drogą, dopiero zbliżając się do krateru. Starał się zmusić samochód do osiągnięcia największych możliwych osiągów, hummer jednak nie był zbyt skłonny do współpracy.
- Postaraj się, staruszku – mruknął pod nosem Winchester, poklepując maskę rozdzielczą. Samochód odpowiedział cichym stęknięciem, po czym lekko przyspieszył. - No widzisz, nie było tak trudno.
Uśmiechnął się lekko. Podniósł wzrok na drogę i zareagował błyskawicznie, wciskając hamulec tak mocno, że pedał aż zarył w podłogę. Samochód zatrzymał się milimetry od krawędzi krateru, który zdawał się być teraz przepastną przepaścią, wcześniej wykonując efektowny ślizg.
Dean przez dłuższą chwilę siedział w bezruchu, czując, że coraz mniej mu się to podoba. Coś tu śmierdziało, i nie była to tym razem stęchlizna.
Odwrócił się do tyłu. Za sobą widział tylko długą, prostą drogę. Był pewien, że przed gwałtownym hamowaniem, do którego został zmuszony, od krateru dzielił go jeszcze co najmniej kilometr. Nieczyste siły zdawały się wisieć tu w powietrzu. Nie był tylko do końca pewien, w czym mieszały – w rzeczywistości czy w jego psychice.
Mimo wszystkich głosów, które mówiły mu, by uciekał stąd czym prędzej, przyłożył do twarzy kawałek szmatki, którą znalazł w plecaku i wyszedł z samochodu. Stanął nad krawędzią krateru, który zdawał się parować w wiszącym nisko słońcu. Ostrożnie wychylił się poza brzeg potężnej dziury w ziemi i zerknął w głąb.
Wydawało mu się, że wszystkiego było tam więcej. Więcej zielonego śluzu, połyskującego teraz w słońcu. Więcej krwi, której czerwone ślady były doskonale widoczne z miejsca, w którym stał. Więcej metrów średnicy i głębokości. Ale pewnie mu się tylko wydawało, a jego zmysły po prostu płatały mu figle przez niesprzyjające myśleniu warunki. Wzruszył ramionami i wrócił do samochodu, szybko zatrzaskując za sobą drzwi.
Starannie wycofał samochód, po czym zaczął objeżdżać krater, jak najdalej od jego krawędzi. Ani na chwilę nie pozwolił sobie stracić skupienia, wpatrzony w drogę i ziejącą po lewej stronie otchłań. Nie zamierzał ponownie wylądować na jej dnie. Tym razem taka przygoda mogłaby zakończyć się nieciekawie.
Podążając wzdłuż krawędzi, po czasie, który wydawał się nieskończonością, wreszcie wrócił na drogę. Piekły go oczy od wytężania wzroku i wpatrywania się w okolicę. Choć bardzo chciał nie pozwolił sobie jednak na rozluźnienie. A nuż zaraz okaże się, że była to tylko zmyłka? Nie zamierzał aż tak bardzo zaimponować ojcu, że ten musiałby zbierać jego szczątki wśród zielonego śluzu.
Droga biegła prosto i wyglądała identycznie jak ta, którą tu przyjechał. Przyspieszył znacząco, a po paru sekundach samochód wyskoczył wręcz na zieloną alejkę, okoloną bujną roślinnością.
- Paranoja – mruknął, rozglądając się dookoła.
Wyjechał na asfaltową ulicę. Drogowskaz stojący nieco z boku głosił całemu światu „Prairie Bluff”. Wisząca na niedalekim drzewie tabliczka jaskrawymi barwami oznajmiała „Shell Creek”, rażąc przy tym w oczy. Nad nazwą parku wymalowano różowe ptaszki.
- Litości... - Dean wywrócił oczami. Wolał atak paru duchów naraz niż tak niespodziewany napad kiczowatej słodkości.
Skierował się połataną drogą w głąb parku. Nigdzie nie było widać domów ani ludzi. Jedynymi dźwiękami, jakie rozlegały się wokoło, było wszędobylskie świergotanie. Dean z wielką chęcią rzuciłby w ptaki czymś znacznie bardziej zabójczym od poduszki. Przy zjeździe na boczną drogą wreszcie zauważył parę niewielkich domków, które wyglądały, jakby po zbudowaniu jednego wciśnięto przycisk „kopiuj”, a później „wklej”. Winchester podjechał pod furtkę tego budynku, przed którym kręcili się ludzie.
Pakowali się. Cóż za zaskoczenie.
- Przepraszam! - zawołał, przyciągając uwagę smutno uśmiechniętej kobiety w średnim wieku. Powiedziała coś do mężczyzny wyglądającego na jej męża i odeszła od kartonowych pudeł, podchodząc do hummera. - Czy mogłaby mi pani powiedzieć, gdzie znajdę Lafayette'a Vergasa?
Kobieta uśmiechnęła się do niego pobłażliwie.
- Mogę, chłopcze, ale od razu cię uprzedzę, żebyś był przygotowany na rozczarowanie – odparła, opierając się o furtkę.
- Rozczarowanie? - Dean zmarszczył brwi.
- Nie pomoże ci w żadnej sprawie, tylko namiesza w głowie – wyjaśniła.
- Jestem dość odporny na mieszanie w głowie. - Dean uśmiechnął się na wspomnienie hipnotyzera umysłów, z którym niedawno mieli do czynienia.
- Dobrze więc. - Kobieta wyszła na drogę i wskazała ją ręką. - Musisz pojechać tą drogą prosto, aż zobaczysz jezioro. Tam kończy się nawet żwir, ale tym czymś – rzuciła szybkie spojrzenie na hummera – dojedziesz prosto na miejsce. Wjedziesz na ścieżkę po lewej i dotrzesz na bagno. Byłeś kiedyś w Luizjanie?
- Się wie - stwierdził z nawet zbyt dużym entuzjazmem. Kobieta zmarszczyła brwi. Odchrząknął, zdając sobie sprawę, że może nie było to odpowiednie wyrażenie. Ale cóż to za pytanie? Miałby nie znać Nowego Orleanu? Też coś.
- W takim razie z całą pewnością znajdziesz ten... dom. Wygląda jak żywcem wzięty z tamtego stanu. Bagna, moczary, mnogość drzew i dom na palach. Nie da się go nie zauważyć.
- Dziękuję. - Dean schował kartkę z namiarami za pazuchę. Osobliwa instrukcja. - Wyjeżdżacie państwo? - spytał, spoglądając na znikające w bagażniku zaparkowanego na podwórku czarnego navigatora paczki.
- Jak widać – odpowiedziała z pewnym smutkiem kobieta.
- Ma to jakiś związek ze... - zniżył głos do konspiracyjnego szeptu - ...zniknięciem Pine Hill?
Twarz kobiety wykrzywił grymas.
- Chcieliśmy oprzeć się tej fali ucieczek, ale... bezpieczeństwo jest ważniejsze, prawda?
- Oczywiście – zapewnił ją Dean.
- Zresztą, niedługo tu wrócimy. Gdy już będzie wiadomo, co było przyczyną. - Na jej twarz ponownie wstąpił nostalgiczny uśmiech. - W końcu miasta widma nikt nam nie zabierze.
- Miasta widma? - Dean po raz kolejny zmarszczył brwi.
- Nie jesteś stąd, prawda? - Nie czekając na odpowiedź wyjaśniła: - Prairie Bluff jest miastem widmem. Opuszczonym przed laty, wykreślonym z map. Przez ponad sto lat był tu tylko stary cmentarz. Dopiero od niedawna ludzie ponownie zaczęli się tu osiedlać.
- Dziękuję za informacje. - Dean uśmiechnął się do kobiety i odjechał.
Miasto widmo? Czego jeszcze się tu dowie? Osobliwa okolica.
Droga prowadziła prosto wśród bujnej roślinności. Szybko zmieniła się w żwirową alejkę, by urwać się nagle, gdy w dalekim prześwicie między drzewami zaczęło prześwitywać jezioro.
Ścieżka po lewej. Dean zerknął we wspomnianą stronę. W pierwszej chwili ujrzał jedynie zwartą ścianę drzew; dopiero po dłuższym wytężaniu wzroku spostrzegł wąski prześwit między pniami.
Dojedziesz prosto na miejsce.
- Dobre sobie – mruknął pod nosem, wysiadając z samochodu. „Ścieżka” była wąskim przejściem między drzewami, w którym owszem, mogło zmieścić się auto, ale rozmiarów smarta, na pewno nie hummera. Ludzie mieli tu dziwne poczucie humoru. Osobliwi ludzie.
Przejście wiło się między drzewami, a ściółka z każdym krokiem stawała się coraz bardziej grząska. Powietrze pachniało wilgocią i śmierdziało błotem; przed oczami łowcy fruwały ważki i różne inne insekty dziwnego wyglądu.
Drzewa urwały się gwałtownie, a stopa Deana zapadła się w następującym po wilgotnym gruncie bagnie. Z trudem zduszając przekleństwo wyrwał nogę z grzęzawiska, cofając się o krok i wpadając w błoto do połowy łydki. Nie powstrzymując już języka przed wypowiedzeniem tego, co pomyślała głowa, mocował się przez chwilę z bagnem, które wreszcie łaskawie wypuściło go z głuchym kląśknięciem, tak gwałtownie, że stracił równowagę. W następnej chwili znalazł się w grzęzawisku wszystkimi czterema kończynami.
Pokonywało go błoto. Nie żaden duch, wilkołak czy wampir. Błoto. W tej chwili był całkowicie wystawiony na potencjalne ataki. Bo nie umiał poradzić sobie z błotem.
Świetnie. Zgrzytnął ze złości zębami. I on siebie nazywał łowcą?
Wygiął głowę do tyłu, rozważając możliwości pokonania niezbyt przyjemnie pachnącej, lepkiej i gęstej cieczy, która go otaczała, gdy nagle do jego nosa dotarł apetyczny zapach pieczeni. Spojrzał przed siebie i nagle spostrzegł swój cel wędrówki. Na drugim końcu tej irytującej mokradłowej polany znajdował się dom na palach.
Właściwie słowo „dom” nie było dobrym określeniem tego, co zobaczył. Budowla przypominała chatkę na drzewie, jaką sam kiedyś zbudował, bez większej pomocy Sama. Role podtrzymujących konstrukcję pni pełniły cztery wysokie, dość wąskie pale. Domostwo było niewielkie, nie mogło mieć raczej więcej pomieszczeń niż jedną izbę. Z koślawego komina na dachu wydobywał się dym, roznosząc w powietrzu apetyczny zapach. Mieszkanka miasta widma miała rację – tak wyglądała Luizjana, nie Alabama.
I wszystko byłoby pięknie, gdyby od chatki nie oddzielał go spory szmat bagniska.
Dean jednak nie miał zamiaru dać się ostatecznie pokonać przez zwykłe błoto, co byłoby przypieczętowaniem jego upokorzenia. Udało mu się wydostać ręce, które otarł szybko o jeansy i wykorzystał do przytrzymania się najbliższego drzewa. W głowie opracował plan działania – wystarczyło tylko ostrożnie stąpać po trawiastych wysepkach. Łatwizna.
Postawił jeden niepewny krok, wciąż przytrzymując się drzewa. Błoto kląsknęło, ale stopa utrzymała się na powierzchni. Już z większą pewnością stanął drugą nogą na kolejnej wysepce. Został zmuszony do rozstania się z drzewem, bo nie mógł już go dłużej dosięgnąć. Następna wysepka. I kolejna. Bułka z masłem.
Jeszcze jedna. A po niej jeden fałszywy krok.
But nie odnalazł powierzchni tarcia na nierównym, obrośniętym trawą kamieniu, ręce nie mogły znaleźć żadnego oparcia. Wylądował więc twarzą w błocie, które licznymi kląskami zdawało się z niego śmiać.
To zdecydowanie przestało być zabawne.
- To dopiero zaczęło być zabawne. - Usłyszał nad sobą chichot.
Podniósł głowę, wypluwając wszechobecne błoto. Ujrzał stojącego na podeście przed chatą staruszka, który z przyłożoną do twarzy ręką ewidentnie się śmiał. Z niego.
- Cieszę się, że dostarczyłem panu rozrywki – mruknął, unosząc się na rękach. Od domu dzieliła do jeszcze jedna czwarta polany. - Sam bym z chęcią jakiejś użył.
- Ty do mnie, prawda? - spytał mężczyzna, z wyraźnym uśmiechem obserwując zmagania Winchestera. Deanowi przyszło na myśl parę komentarzy dotyczących faktu dużej gęstości zaludnienia bagnistej okolicy miasta widma, ale powstrzymał się od wypowiedzenia ich na głos. Miał zasięgnąć języka, przydałoby się więc nie zrażać do siebie rozmówcy jeszcze przed właściwą rozmową. Tym bardziej, że staruszek miał nad nim w tej chwili zdecydowaną przewagę.
- Tylko jeśli to pan jest Vergasem Lafayette – odpowiedział, praktycznie przepełzając do następnej wysepki. Znienawidził naturę i wszystko, co się z nią wiązało. Miał jej dość na całe najbliższe życie.
- Ja. Ale już to wiedziałem. - Mężczyzna wzruszył ramionami. Dean w pierwszej chwili chciał pogratulować bystrości umysłu związanego ze znajomością własnej tożsamości, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język. - Czekam w środku.
Po czym nowo poznany Lafayette Vergas odwrócił się i zniknął za drzwiami swego iście imponującego domostwa. Osobliwy człowiek.
Winchester po krótkiej kontynuacji walki z bagnem dostał się wreszcie pod najbliższy pręt. Na drewnianej powierzchni znajdowały się nacięcia, służące za drabinę. Rozglądnął się dookoła. Nigdzie nie było widać żadnego innego wejścia na górę. Stary musiał być więc bardzo żywotny, bardziej, niż wskazywałby na to jego wygląd.
Dean wdrapał się na górę i wylądował ciężko na podeście. Deski skrzypnęły lekko pod jego ciężarem. Wstał na nogi i, rezygnując z pukania, otworzył wolno stare, obdrapane drzwi.
Od razu wszystkie jego zmysły uderzył wszechobecny dym i zapach starości oraz pieczeni. Wnętrze było ciemne, oświetlone jedynie światłem słonecznym wpadającym przez mało przezroczyste okna. Nieliczne sprzęty wyglądały na pochodzące z czasów, kiedy jeszcze nawet nie śniono o elektryczności. Na ścianach wisiały różne atrybuty – stare fajki, kolorowe pióra, obrazy z wojny secesyjnej, kadzidełka i coś, co wyglądało jak laleczka voodoo. Nowy Orlean z całą swoją osobliwością kłaniał się na każdym kroku.
Dean podszedł do ściany, zbliżając się do przedmiotu nieznanego przeznaczenia. Wyciągnął dłoń w jego stronę, gdy nagle rozległ się szybki świst, a przez rękę przeszedł mu dreszcz bólu.
- Nie dotykać – ofuknął go staruszek, który nagle wyłonił się z panującego tu półmroku. Wycofał rękę, w której trzymał wąską tyczkę.
Dean rozmasował sobie dłoń, lustrując staruszka podejrzliwym spojrzeniem od stóp do głów. Siwe, średniej długości włosy przylegały gładko do czaszki, by rozzuchwalić się przy końcach i odstawać od ciała, w oczach błyskały bystre iskry, a z twarzy bił dziwny rodzaj dobroduszności, przyćmiony osobliwym mrokiem, który emanował z całej jego postaci. Ubrany był w zielonkawy prochowiec, przykrywający starą, poszarpaną marynarkę i za duże, spadające czarne spodnie.
- Jestem... - zaczął Winchester, stwierdzając, że przydałoby się przedstawić jako przedstawiciel gazety, starzec jednak wepchnął mu do ust okrągłe ciasteczko, zanim zdążył coś powiedzieć. Dean zakrztusił się, o mało co nie dławiąc się przedmiotem.
- Wiem, kim jesteś albo mnie to nie interesuje – mruknął Vergas, odchodząc w stronę równie obdrapanej jak wszystko inne kuchenki. - Wybierz, co wolisz.
- Więc pewnie wie pan także, z jakiego powodu tu jestem. - Łowca z trudem przeżuł twarde ciasteczko, odzyskując dech.
- Z powodu zniknięcia Pine Hill, to oczywiste. - Mężczyzna rzucił w niego ścierką. - Wytrzyj się.
Dean podniósł przedmiot do nosa, wąchając go sceptycznie. Zajeżdżał lekko stęchlizną, ale jednak przejechał nim po twarzy, pozbywając się części błota.
Powód jego wizyty byłby oczywisty właściwie dla każdego mieszkańca tych okolic. Wystarczyło wiedzieć, co tu się ostatnio wydarzyło, a to nie było sztuką. Wszyscy tym tu żyli.
- Daj mi pochodnię, nie dbam o zabawę. Duszę mam w mroku, więc będę niósł światło.
Dean zmarszczył brwi. Do czego to miało się niby odnosić? Miał dać Vergasowi pochodnię? Zanim jednak zdążył się odezwać, starzec kontynuował.
- Błąd oka nadaje kierunek myśli.
Ha?
- Nie rozgrzewaj pieca dla wroga twego tak bardzo, byś sam siebie nie osmalił przy tym.
Dean odruchowo zerknął w stronę kominka w głębi pomieszczenia. Palenisko było wygaszone.
- Mówić to mało, trzeba mówić do rzeczy.
To był jakiś przytyk?
- Jęczeć nad minionym nieszczęściem to najlepszy sposób, by przyciągnąć inne.
Czyżby nie zauważył, kiedy przekroczył drzwi zakładu dla psychicznie chorych?
- Bestia najgorsza zna trochę litości. Ja nie jestem bestią, więc jej nie znam.
Pierwszy raz w życiu zabrakło mu słów. Zamrugał gwałtownie, a na jego twarzy pojawił się wyraz zdumienia. Może powinien zastanowić się, czy nie poczuć zimnego dreszczu po ostatnim zdaniu Vergasa, nic takiego nie przyszło mu jednak do głowy.
- Zwycięży po dwakroć, kto przyprowadzi wszystkich do domu. No, zmykaj już, obiad mi stygnie.
Staruszek nie wyglądał tak, jakby właśnie przeżył jakąś wizję. Wręcz przeciwnie, sprawiał normalniejsze wrażenie, niż chwilę przedtem. Jak gdyby nigdy nic usiadł na krześle i chwycił za sztućce.
Jeśli sądził, że czymś takim zbyje średniego Winchestera, to się grubo pomylił. Dean może i nie miał zielonego pojęcia na temat tego, co tu się przed chwilą wydarzyło, to jednak nie czyniło żadnej różnicy.
- Nie przyszedłem tu po stos bzdurnych zagadek. - Założył ręce na klatce piersiowej, stając buntowniczo koło drzwi. Efekt zepsuło głośne „kap”, które rozległo się, gdy błoto z jego rękawa spadło na ziemię.
- Bzdurnych – prychnął staruszek. - Myślałeś, że zmarli powiedzą coś wprost, synu? - spytał, przeżuwając pierwszy kawałek pieczeni.
- Zmarli? - Dean nagle poczuł się nieswojo. Poprawił się na swoim miejscu. Lafayette westchnął.
- Myślisz, że dlaczego destrukcja oparła się na Prairie Bluff? - spytał, biorąc słowo „destrukcja” w metaforyczne nawiasy.
- A to ma jakiś związek? - Dean tym razem poczuł się jak niedoinformowany dureń. Trzeba było najpierw posiedzieć w bibliotece, a później ruszyć na wizję lokalną i przesłuchania.
- No tak, zapomniałem, że jesteś tym mniej rozgarniętym bratem. - Vergas wstał od stołu i wyjął szklankę z zabrudzonego zlewu.
Dean zesztywniał, gdy usłyszał słowo „brat”. 
- Skąd... - zaczął, ale po raz kolejny nie dane mu było dojść do słowa.
- Nie pytaj „skąd”, ale „po co” - uciął starzec. - Zastanów się, Dean: co takiego jest w Prairie Bluff?
Winchester był już tak skołowany, że nawet nie zdziwił się, gdy Lafayette zwrócił się do niego po imieniu.
- Park. - Spróbował, a staruszek zachęcił go kiwnięciem głową. - Parę domów. - Kolejne kiwnięcie. Deana nagle olśniło. - Cmentarz.
- Dokładnie! - Stary aż przyklasnął. Wyglądał jak dziecko, któremu podarowano lizaka.
- A na cmentarzu są zmarli – kontynuował ostrożnie Dean, usiłując wyciągnąć z tego logiczną konkluzję, choć wątpił, by istniała w tym jakakolwiek logika. Pseudo-rozmowa z Vergasem sprawiła, że czuł się tak, jakby został pozbawiony mózgu. Często słyszał takowe przytyki, ale dopiero w tamtej chwili zaczął zastanawiać się nad ich prawdziwością. - A zmarli... mówią.
Staruszek się rozjaśnił, pociągając ze szklanki solidnego łyka dziwnego płynu koloru mgły, jeśli tylko mgła mogła mieć kolor.
- Dlatego Prairie Bluff ocalało. By mogli nam o czymś opowiedzieć – kontynuował Dean.
Vergas skupił się na pieczeni.
- I zmarli mówią... co dokładnie? - Winchester zaryzykował pytaniem. Lafayette nachmurzył się.
- Różne rzeczy. - I znów wgryzł się w stek.
Dean odetchnął, usiłując pozbyć się z płuc wszechobecnego dymu, pochodzącego prawdopodobnie z zapalonych gdzieś w głębi pomieszczenia kadzidełek. Powoli oczyszczał mu się mózg.
- Jak na przykład o szybkości zjawiska? - drążył, chcąc wynieść stąd choć jedną przydatną informację.
- Uparty jesteś – mruknął Vergas, mrużąc oczy. - Całkiem jak twój ojciec. Ale to ci się chwali.
- Jak mój ojciec? - Czy ten stary dziwak mógłby coś wyjaśnić, a nie tylko mnożyć pytania?
- Powiedziałem coś niejasnego? - Lafayette się zirytował.
- Nie, skądże. - Dean zdobył się na sztuczny uśmiech. - Wszystko jest jasne jak słońce.
Mężczyzna obserwował go przez dłuższą chwilę, po czym, przenosząc spojrzenie na stek, zaczął mruczeć pod nosem:
- To przyszło późnym popołudniem. Kiedy wszyscy byli w domach.
Dean wytężył słuch. Wreszcie coś potencjalnie przydatnego.
- To nie zdarzyło się w ciągu sekundy. Zaczęło się w samym sercu miasteczka, rozprzestrzeniając się na boki.
Vergas wolno przeżuwając wlepił spojrzenie w ścianę swej chaty. Dean skojarzył epicentrum zjawiska z najgłębszym miejscem krateru.
- To trwało. Całą długą noc. Zmarli nie widzą. Ale mają bardzo dobry słuch.
Podniósł wzrok na Deana. Pustka jego oczu wywołała lekki dreszcz na plecach Winchestera. Przełknął ślinę, słuchając dalej. Stary tymczasem kontynuował:
- I dużo słyszeli. Krzyki. Przez całe popołudnie i całą długą noc. A tamta noc była bardzo długa, uwierz mi.
Lafayette przeniósł wzrok na stek, nagle zmieniając ton głosu.
- No i wystygło. Spadaj, chłopcze, zanim ulecą mi bąbelki. - Pomachał szklanką z mglistym płynem.
- Oczywiście. Dziękuję za... informacje. - Dean skierował się do drzwi.
- Bądź gotów do walki, ale jej nie wszczynaj – rzucił na pożegnanie staruszek. - Pozdrów ojca.
Winchester nie odwrócił się, wychodząc wreszcie na świeże powietrze. Na dworze odetchnął pełną piersią.
Tej okolicy naprawdę niczego nie brakowało. Tajemniczej tragedii wywołanej przez nadprzyrodzone zjawisko. Miasta widma. Szalonego jasnowidza od siedmiu boleści, rozmawiającego ze zmarłymi. Puszcz, pustyń i bagien.
Jednym słowem – cyrk na kółkach.
Dean prawie jęknął, gdy spojrzał w dół na znajome już moczary. Nagle wpadł na genialny pomysł. Gdy zejdzie z domku skręci w prawo, a nie w lewo, i dzięki temu obejdzie bagno naokoło.
Zadowolony z siebie wręcz zbiegł z pręta, od razu wcielając swój plan w życie.

Po pół godzinie wyłonił się z lasu niedaleko od stojącego spokojnie hummera, wyglądając jak leśny, dziki człowiek. Liście wszelkich kształtów i rozmiarów obkleiły wszystkie miejsca, na których znajdowało się nie do końca zaschnięte błoto, w ubraniu ziały dziury po kontakcie z dużą ilością kłujących części zielonych obrzydliwości zwanych roślinami, a w oczach grało coś na granicy szaleństwa. Mamrocząc pod nosem słowa w stylu „przeklęta, zakichana natura” dotarł do samochodu i wręcz rzucił się na siedzenie, witając starego rzęcha tak, jakby wracał do dawno niewidzianego domu, którego przecież nie posiadał.
Jedynym, na co miał ochotę, było jak najszybsze dotarcie do hotelu i wzięcie prysznica, musiał jednak odłożyć ten pomysł na później. Wszystkie zmysły, a przede wszystkim węch, sprzeciwiały się jakiemukolwiek przekładaniu, jęknął więc tylko cicho pod nosem i podążył za instynktem łowcy, nie wracając na drogę, lecz cofając się parę metrów i biorąc zakręt, wiodący na północ.
Tak jak się spodziewał, po paru metrach przywitała go brama cmentarza. Wisiała smętnie na całkowicie przerdzewiałych zawiasach, ni to witając, ni to odpychając intruzów. Kłódka, założona na wąskim łańcuchu, wyglądała na nieotwieraną od lat.
Dean wysiadł z samochodu i trzasnął za sobą drzwiami. Skrzywił się, gdy dźwięk ten rozległ się w martwej ciszy z głośnością wystrzału pistoletowego. Martwa cisza. Cóż za ironia.
Zerknął na kłódkę, która mimo wieku wyglądała solidnie i przeskoczył bez problemu przez bramę, która zaskrzypiała pod jego dotykiem niczym raniony zwierz. Wstał po drugiej stronie i rozejrzał się dokoła.
Cmentarz wyglądał jak każde inne miejsce tego typu. Groby stały cicho na swoich miejscach, zarośnięte trawą, zapomniane. Nad nagrobkami unosiła się gęsta, szara mgła, wywołująca poczucie upiorności w normalnych ludziach. W łowcach - niekoniecznie. Dean pochylił się nad najbliższymi kamieniami. Napisy w nich wyryte były ledwo widoczne, na niektórych wciąż dało się jednak odczytać daty. Wszystkie były datowane na XIX wiek.
Podniósł się i rozejrzał ponownie. Cmentarz nie był rozległy, okolony kolczastym, dziwnie współczesnym płotem. Nie odkrył tu żadnej duszy, żywej czy też martwej.
- Odezwijcie się, jak już jesteście tacy mądrzy, martwe bydlaki! - krzyknął, rozkładając ręce. Odpowiedziała mu jedynie cisza. - Będziecie teraz milczeli jak zaklęci?
Nic się nie wydarzyło, nawet mgła nie zareagowała.
- Tak też myślałem – mruknął, kręcąc z politowaniem głową i oddalając się w stronę bramy.
Liście zawirowały gdzieś za jego plecami. Odwrócił się powoli, lecz niczego ani nikogo nie zauważył. Przez chwilę wpatrywał się w mgłę, by po paru sekundach kontynuować wędrówkę w stronę bramy. A raczej próbując kontynuować, bo poślizgnął się o coś i mało brakowało, a jego kręgosłup szyjny zaliczyłby niezbyt przyjemne spotkanie z kamieniem nagrobnym.
Tym czymś okazała się być mała biała kartka. Podniósł ją i przeczytał wypisane na niej litery.
Lepszą częścią odwagi jest ostrożność.
Nieco chaotycznie zeskanował wzrokiem cmentarz.
- Jest tu ktoś? - rzucił w pustkę, jednak z mniejszą pewnością w głosie niż przed chwilą.
Nie zdziwił się, gdy odpowiedziała mu tylko i wyłącznie cisza. Martwa cisza. 

 ~~~

Miało być wcześniej, znacznie wcześniej, ale wyszło tak, jak wyszło. Wszystko przez nowego bloga, też o tematyce SPN. Zainteresowanych odsyłam TU
Nowy szablon jest prezentem urodzinowym od Christel. Dziękuję raz jeszcze! Ten rozdział zadedykowany jest Tobie, chyba Cię to nie zdziwi. ;)
Następny rozdział, ostatni w zapasie, będzie jednym z najdłuższych, jakie napisałam. W tym właściwie nic się nie dzieje, ale cóż. Nie wypowiem się na ten temat, opinia należy do Was. 
Do napisania! 

8 komentarzy:

  1. Zaczynam się obawiać, że sama skończę jak Lafayette, jeśli odkryjesz przed nami kolejne dziwaczności tego miejsca. Naprawdę. To nie są żarty.
    Po pierwsze, pan Vergas. Jak już wiesz, trochę inaczej go sobie wyobrażałam, ale to, co stworzyłaś Ty, przeszło wszelkie moje najśmielsze oczekiwania. Luizjana w Alabamie, bagna, w których Winchester mistrzowsko utknął i dom na palach, który skojarzył mi się z domem na kurzej stopie. Genialne.
    Po drugie, opisy. Jesteś w tym mistrzowska. Nie muszę dodawać nic więcej. Właśnie jedną ręką piszę, a drugą usiłuję zebrać szczękę z podłogi. Kawałek spadł mi ze schodów, ale to nic.
    Po trzecie, ten śluz coraz mocniej zaczyna mi podjeżdżać kosmitami. Fakt, że to wręcz niemożliwe i absurdalne tylko upewnia mnie w przekonaniu, że coś, co wykombinowałaś, mocno nas zaskoczy.
    Po czwarte, ubóstwiam Twój nowy szablon.
    Po piąte, ubóstwiam Ciebie.
    Dziękuję za uwagę.

    OdpowiedzUsuń
  2. Cudny szablon! bardzo mi się podoba, tym bardziej, że jest na nim kiciuś ^^. Kocham koty ;PP. I wgl uwielbiam onetowskie szablony, choć dolne tło różni się kolorem od tła doklejonego do nagłówka. Nie wiem, czemu czasem tak jest.
    Rozdział był bardzo dobry, jak zresztą wszystka twoja twórczość. To, że uwielbiam twoje opisy, już ci setki razy pisałam, ale powtórzę raz jeszcze, o. Polubiłam też postać Deana - jest taki marudny, uparty i jednocześnie ciekawski, lubię takie postacie ;PP.
    Szczególnie zabawna była scena, kiedy brnął przez błoto i potykał się - genialnie ci to wyszło. Rozmowa z tym starcem musiała być nieźle wkurzająca, bo nawijał zagadkami i nic konkretnego nie wyjaśniał. Podobał mi się też ten fragment o domach, które wyglądały, jakby ktoś zrobił kopiuj-wklej. Świetne porównanie ^^.
    W ogóle bardzo dobrze się czytało. Tylko pozazdrościć weny - piszesz trzy opowiadania, wszystkie mają długie rozdziały, są dobre i obfitujące w opisy. A także tajemnice, bo klimat jak zwykle bardzo tajemniczy i intrygujący.

    OdpowiedzUsuń
  3. Dziękuję za dedykację i bardzo przepraszam, że dopiero teraz komentuję. Pokochałam teraz Deana, serio! Genialnie opisałaś jego wędrówkę przez obrzydliwe bagno, a potem spotkanie z osobliwym Lafayette'm. Naprawdę ogromnie ciekawi mnie cała tajemnica tego miasteczka, zastanawiam się, jakie istoty nadprzyrodzone za tym wszystkim stoją. Czy faktycznie zmarli - duchy, czy kosmici, czy demony... Wszystkie wydarzenia ubierasz w piękne opisy, kompletnie nie ma się do czego przyczepić. Nie mogę doczekać się następnego rozdziału, a przy okazji jeszcze dodam, że miałaś dobry pomysł z dodawaniem cytatów, które jeszcze mocniej zaskoczyły Winchestera ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Świetne opisy od samego początku, normalnie jak bym ja sama tam była i wszystko czuła i widziała. Wow prawie by tam do tego krateru wjechał. Mało brakowało. Pewnie Winchester się nie myli, co do tych swoich przeczuć. Ej, no Dean nie podobają ci się różowe ptaszki ehehe :D Robi się co raz ciekawiej. Miasto widmo. Przeprawa przez ścieżkę musiała wyglądać komicznie w jego wykonaniu. Nie wiem czemu, ale dom na palach skojarzył mi się z chatką baby jagi na kurzej nóżce – sama nie wiem skąd takie skojarzenia, ale to może przez późną porę. Niezły staruszek z refleksem. Ciasteczko – coś dla Deana. Staruszek jest nieco zbzikowany, a przynajmniej mi na takiego wygląda. Nie dziwię się, czemu Dean był skołowany. Rozdział ciekawy. Podobał mi się. Z chęcią przeczytam następny. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  5. Jestem, jestem! Nowy szablon! No, no! Ładny i bardzo fajne kolory.
    Niby nie miał imponującego stażu pracy jako łowca, ale z drugiej strony poluje niemal od dziecka. Współczuje mu takiego dzieciństwa. Boże jakie ja mam bloki! Ja teraz Deana pomyliłam z Johnem przez tego Hammera, dopiero po chwili zatrybiłam, że to Dean ;D Kurcze, ale Ty potrafisz wszystko świetnie opisać! Niezła ta mieścina, raczej nie wybrałabym się tam na rodzinne wakacje ;D O mój Panie haha chyba nie powinnam się z niego śmiać, ale musiał wyglądać przeuroczo z twarzą w błocie ^^ Dean się ciasteczkiem zakrztusił? No ale taka śmierć chyba by mu nie przeszkadzała ;D Ten staruszek jest dość przerażający ^^ Nie no Dean i te jego błyskotliwe przemyślenia :D Cmentarz i Dean… chyba będzie się działo ;D
    Faith

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki :) Twarz w błocie miał, z tego co pamiętam, w odcinku pilotażowym, kiedy "zeskakiwał" razem z Samem z mostu. Ale wtedy jeszcze nie byłam tak zakochana w Deanie, więc nie zwróciłam na to większej uwagi :D

      Usuń
  6. Piękny szablon - to tak na wstępie, bo później zapomnę ;)
    Co do notki, to bardzo mi się podobała. Widać, że skupiasz się na dokładności opisów, ale nie są przy tym nużące. Miasto Widmo dość intrygująca i rzeczywiście osobliwe. Zresztą, ludzie których w tym rozdziale spotykał Dean również ^^ Biedny, błoto go prawie pokonało, aż mi samej chciało się śmiać z naszego dzielnego łowcy ;)Ale jakoś udało mu się pokonać swojego "wroga". No cóż, samochodem raczej nie dotarł, chociaż kobieta inaczej zapewniła.Swoją drogą nie dziwię się, że się przeprowadzali, bo bezpieczeństwo faktycznie jest najważniejsze, a w tym miejscu dzieje się coś niedobrego.
    Spodobała mi się bardzo postać Lafayetta, a także to, co powiedział Deanowi. Dobrze napisane te "cytaty", z ciekawym klimatem.
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, że Ci się podobało. "Cytaty" okażą się być prawdziwymi cytatami, ale to w następnym rozdziale ;)

      Usuń