Nie było
innej drogi. By dotrzeć do Prairie Bluff Dean musiał przejechać
przez teren, który jeszcze w zeszłym tygodniu był zwykłym,
kwitnącym życiem niewielkim miasteczkiem, a teraz stanowił
rozległe pustkowie bez choćby cienia żywej duszy.
Powietrze
było jeszcze bardziej zatęchłe niż rano, jakby gdzieś niedaleko
rozkładały się zwłoki, których smród psuł mieszankę do
oddychania. Wpadło przez otwarte prawie do maximum okno i uderzyło Winchestera z taką
siłą, że przez moment zabrakło mu tchu. Jego płuca podjęły
wielki wysiłek wciągnięcia do klatki piersiowej powietrza w taki
sposób, by zdobyć zbawczy tlen, a nie zyskać porażającego odoru
i stęchlizny, jednak bez rezultatu. Samochód wyraźnie zwolnił,
gdy Dean walczył z wciskającą się do środka lepkością,
jednocześnie starając się zamknąć okno. Hummer zatrzymał się
na środku pustej drogi, gdy wreszcie udało mu się odciąć dopływ
powietrza z zewnątrz. Łapał kurczowo oddech, a czynność tą w pewnym stopniu ułatwiało częściowo niezainfekowane wnętrze auta.
Otwartą
dłonią uderzył w kierownicę. Nie spodziewał się, że na
pierwszą trudność natrafi tak szybko. Szczególnie na tym wymarłym
obszarze, opuszczonym nawet przez owady. Nie dziwił się im.
Nabrał
parę głębszych oddechów, po czym powoli ruszył z miejsca. Droga
zdawała się być zdecydowanie dłuższa niż wtedy, kiedy pokonywał
ją wraz z ojcem.
Mimo
swojego młodego wieku i niezbyt imponującego stażu jako łowca Dean widział już wiele
rzeczy. Wiele rzeczy mrożących krew w żyłach i w które nigdy by
nie uwierzył, gdyby nie obserwował ich na własne oczy. Wiele
rzeczy, które zdążyły już częściowo uodpornić go na widoki
zjawisk nadprzyrodzonych i różnych tragedii. Nigdy nie należał do
ludzi strachliwych, szybko zdobywane doświadczenie pozwoliło mu
nawet znacznie przesunąć granicę potencjalnego strachu. Jednak ta
sceneria, którą można by było uznać za najzwyklejszą pustynię,
była groźniejsza od wszystkiego, czego do tej pory był świadkiem.
Jej mroczna aura oddziaływała na każdą komórkę ciała,
wkradając się w zmysły, osłabiając wolę i psychikę. Wisiał
nad nią specyficzny, niefizyczny odór, który przyspieszał tętno
i sprawiał, że chciało się uciec stąd gdzie pieprz rośnie.
Odór
śmierci.
Zmrużonymi
oczyma lustrował uważnie okolicę, która, choć przyznawał to z
niechęcią, budziła w nim specyficzny niepokój. Wciąż jechał
prostą drogą, dopiero zbliżając się do krateru. Starał się
zmusić samochód do osiągnięcia największych możliwych osiągów, hummer
jednak nie był zbyt skłonny do współpracy.
- Postaraj
się, staruszku – mruknął pod nosem Winchester, poklepując maskę
rozdzielczą. Samochód odpowiedział cichym stęknięciem, po czym
lekko przyspieszył. - No widzisz, nie było tak trudno.
Uśmiechnął
się lekko. Podniósł wzrok na drogę i zareagował błyskawicznie,
wciskając hamulec tak mocno, że pedał aż zarył w podłogę.
Samochód zatrzymał się milimetry od krawędzi krateru, który
zdawał się być teraz przepastną przepaścią, wcześniej
wykonując efektowny ślizg.
Dean przez
dłuższą chwilę siedział w bezruchu, czując, że coraz mniej mu
się to podoba. Coś tu śmierdziało, i nie była to tym razem
stęchlizna.
Odwrócił
się do tyłu. Za sobą widział tylko długą, prostą drogę. Był
pewien, że przed gwałtownym hamowaniem, do którego został
zmuszony, od krateru dzielił go jeszcze co najmniej kilometr.
Nieczyste siły zdawały się wisieć tu w powietrzu. Nie był tylko
do końca pewien, w czym mieszały – w rzeczywistości czy w jego
psychice.
Mimo
wszystkich głosów, które mówiły mu, by uciekał stąd czym
prędzej, przyłożył do twarzy kawałek szmatki, którą znalazł w
plecaku i wyszedł z samochodu. Stanął nad krawędzią krateru,
który zdawał się parować w wiszącym nisko słońcu. Ostrożnie
wychylił się poza brzeg potężnej dziury w ziemi i zerknął w głąb.
Wydawało
mu się, że wszystkiego było tam więcej. Więcej zielonego śluzu,
połyskującego teraz w słońcu. Więcej krwi, której czerwone
ślady były doskonale widoczne z miejsca, w którym stał. Więcej metrów średnicy i
głębokości. Ale pewnie mu się tylko wydawało, a jego zmysły po
prostu płatały mu figle przez niesprzyjające myśleniu warunki.
Wzruszył ramionami i wrócił do samochodu, szybko zatrzaskując za
sobą drzwi.
Starannie
wycofał samochód, po czym zaczął objeżdżać krater, jak
najdalej od jego krawędzi. Ani na chwilę nie pozwolił sobie
stracić skupienia, wpatrzony w drogę i ziejącą po lewej stronie
otchłań. Nie zamierzał ponownie wylądować na jej dnie. Tym razem taka przygoda mogłaby zakończyć się nieciekawie.
Podążając
wzdłuż krawędzi, po czasie, który wydawał się nieskończonością,
wreszcie wrócił na drogę. Piekły go oczy od wytężania wzroku i
wpatrywania się w okolicę. Choć bardzo chciał nie pozwolił sobie
jednak na rozluźnienie. A nuż zaraz okaże się, że była to tylko
zmyłka? Nie zamierzał aż tak bardzo zaimponować ojcu, że ten
musiałby zbierać jego szczątki wśród zielonego śluzu.
Droga
biegła prosto i wyglądała identycznie jak ta, którą tu
przyjechał. Przyspieszył znacząco, a po paru sekundach samochód
wyskoczył wręcz na zieloną alejkę, okoloną bujną roślinnością.
- Paranoja
– mruknął, rozglądając się dookoła.
Wyjechał
na asfaltową ulicę. Drogowskaz stojący nieco z boku głosił
całemu światu „Prairie Bluff”. Wisząca na niedalekim drzewie
tabliczka jaskrawymi barwami oznajmiała „Shell Creek”, rażąc
przy tym w oczy. Nad nazwą parku wymalowano różowe ptaszki.
-
Litości... - Dean wywrócił oczami. Wolał atak paru duchów naraz
niż tak niespodziewany napad kiczowatej słodkości.
Skierował
się połataną drogą w głąb parku. Nigdzie nie było widać domów
ani ludzi. Jedynymi dźwiękami, jakie rozlegały się wokoło, było
wszędobylskie świergotanie. Dean z wielką chęcią rzuciłby w
ptaki czymś znacznie bardziej zabójczym od poduszki. Przy zjeździe na boczną drogą
wreszcie zauważył parę niewielkich domków, które wyglądały,
jakby po zbudowaniu jednego wciśnięto przycisk „kopiuj”, a
później „wklej”. Winchester podjechał pod furtkę tego
budynku, przed którym kręcili się ludzie.
Pakowali
się. Cóż za zaskoczenie.
-
Przepraszam! - zawołał, przyciągając uwagę smutno uśmiechniętej
kobiety w średnim wieku. Powiedziała coś do mężczyzny
wyglądającego na jej męża i odeszła od kartonowych pudeł,
podchodząc do hummera. - Czy mogłaby mi pani powiedzieć, gdzie znajdę Lafayette'a Vergasa?
Kobieta
uśmiechnęła się do niego pobłażliwie.
- Mogę,
chłopcze, ale od razu cię uprzedzę, żebyś był przygotowany na
rozczarowanie – odparła, opierając się o furtkę.
-
Rozczarowanie? - Dean zmarszczył brwi.
- Nie
pomoże ci w żadnej sprawie, tylko namiesza w głowie – wyjaśniła.
- Jestem
dość odporny na mieszanie w głowie. - Dean uśmiechnął się na
wspomnienie hipnotyzera umysłów, z którym niedawno mieli do
czynienia.
- Dobrze
więc. - Kobieta wyszła na drogę i wskazała ją ręką. - Musisz
pojechać tą drogą prosto, aż zobaczysz jezioro. Tam kończy się
nawet żwir, ale tym czymś – rzuciła szybkie spojrzenie na
hummera – dojedziesz prosto na miejsce. Wjedziesz na ścieżkę po lewej i dotrzesz na bagno. Byłeś kiedyś w Luizjanie?
- Się wie - stwierdził z nawet zbyt dużym entuzjazmem. Kobieta zmarszczyła brwi. Odchrząknął, zdając sobie sprawę, że może nie było to odpowiednie wyrażenie. Ale cóż to za pytanie? Miałby nie znać Nowego Orleanu? Też coś.
- W takim razie z całą
pewnością znajdziesz ten... dom. Wygląda jak żywcem wzięty z
tamtego stanu. Bagna, moczary, mnogość drzew i dom na palach. Nie
da się go nie zauważyć.
- Dziękuję.
- Dean schował kartkę z namiarami za pazuchę. Osobliwa instrukcja.
- Wyjeżdżacie państwo? - spytał, spoglądając na znikające w
bagażniku zaparkowanego na podwórku czarnego navigatora paczki.
- Jak widać
– odpowiedziała z pewnym smutkiem kobieta.
- Ma to
jakiś związek ze... - zniżył głos do konspiracyjnego szeptu -
...zniknięciem Pine Hill?
Twarz
kobiety wykrzywił grymas.
-
Chcieliśmy oprzeć się tej fali ucieczek, ale... bezpieczeństwo
jest ważniejsze, prawda?
-
Oczywiście – zapewnił ją Dean.
- Zresztą, niedługo tu wrócimy. Gdy już będzie wiadomo, co było przyczyną.
- Na jej twarz ponownie wstąpił nostalgiczny uśmiech. - W końcu miasta
widma nikt nam nie zabierze.
- Miasta
widma? - Dean po raz kolejny zmarszczył brwi.
- Nie
jesteś stąd, prawda? - Nie czekając na odpowiedź wyjaśniła: -
Prairie Bluff jest miastem widmem. Opuszczonym przed laty,
wykreślonym z map. Przez ponad sto lat był tu tylko stary cmentarz.
Dopiero od niedawna ludzie ponownie zaczęli się tu osiedlać.
- Dziękuję
za informacje. - Dean uśmiechnął się do kobiety i odjechał.
Miasto
widmo? Czego jeszcze się tu dowie? Osobliwa okolica.
Droga
prowadziła prosto wśród bujnej roślinności. Szybko zmieniła się
w żwirową alejkę, by urwać się nagle, gdy w dalekim prześwicie
między drzewami zaczęło prześwitywać jezioro.
Ścieżka po lewej. Dean zerknął we wspomnianą stronę. W pierwszej
chwili ujrzał jedynie zwartą ścianę drzew; dopiero po dłuższym
wytężaniu wzroku spostrzegł wąski prześwit między pniami.
Dojedziesz
prosto na miejsce.
-
Dobre sobie – mruknął pod nosem, wysiadając z samochodu.
„Ścieżka” była wąskim przejściem między drzewami, w którym
owszem, mogło zmieścić się auto, ale rozmiarów smarta, na pewno
nie hummera. Ludzie mieli tu dziwne poczucie humoru. Osobliwi ludzie.
Przejście
wiło się między drzewami, a ściółka z każdym krokiem stawała
się coraz bardziej grząska. Powietrze pachniało wilgocią i
śmierdziało błotem; przed oczami łowcy fruwały ważki i różne
inne insekty dziwnego wyglądu.
Drzewa
urwały się gwałtownie, a stopa Deana zapadła się w następującym
po wilgotnym gruncie bagnie. Z trudem zduszając przekleństwo wyrwał
nogę z grzęzawiska, cofając się o krok i wpadając w błoto do
połowy łydki. Nie powstrzymując już języka przed wypowiedzeniem
tego, co pomyślała głowa, mocował się przez chwilę z bagnem,
które wreszcie łaskawie wypuściło go z głuchym kląśknięciem,
tak gwałtownie, że stracił równowagę. W następnej chwili
znalazł się w grzęzawisku wszystkimi czterema kończynami.
Pokonywało
go błoto. Nie żaden duch, wilkołak czy wampir. Błoto. W tej
chwili był całkowicie wystawiony na potencjalne ataki. Bo nie umiał
poradzić sobie z błotem.
Świetnie.
Zgrzytnął ze złości zębami. I on siebie nazywał łowcą?
Wygiął
głowę do tyłu, rozważając możliwości pokonania niezbyt
przyjemnie pachnącej, lepkiej i gęstej cieczy, która go otaczała,
gdy nagle do jego nosa dotarł apetyczny zapach pieczeni. Spojrzał
przed siebie i nagle spostrzegł swój cel wędrówki. Na drugim
końcu tej irytującej mokradłowej polany znajdował się dom na
palach.
Właściwie
słowo „dom” nie było dobrym określeniem tego, co zobaczył.
Budowla przypominała chatkę na drzewie, jaką sam kiedyś zbudował,
bez większej pomocy Sama. Role podtrzymujących konstrukcję pni
pełniły cztery wysokie, dość wąskie pale. Domostwo było
niewielkie, nie mogło mieć raczej więcej pomieszczeń niż jedną
izbę. Z koślawego komina na dachu wydobywał się dym, roznosząc
w powietrzu apetyczny zapach. Mieszkanka miasta widma miała rację – tak
wyglądała Luizjana, nie Alabama.
I
wszystko byłoby pięknie, gdyby od chatki nie oddzielał go spory
szmat bagniska.
Dean
jednak nie miał zamiaru dać się ostatecznie pokonać przez zwykłe
błoto, co byłoby przypieczętowaniem jego upokorzenia. Udało mu
się wydostać ręce, które otarł szybko o jeansy i wykorzystał do
przytrzymania się najbliższego drzewa. W głowie opracował plan
działania – wystarczyło tylko ostrożnie stąpać po trawiastych
wysepkach. Łatwizna.
Postawił
jeden niepewny krok, wciąż przytrzymując się drzewa. Błoto
kląsknęło, ale stopa utrzymała się na powierzchni. Już z
większą pewnością stanął drugą nogą na kolejnej wysepce.
Został zmuszony do rozstania się z drzewem, bo nie mógł już go
dłużej dosięgnąć. Następna wysepka. I kolejna. Bułka z masłem.
Jeszcze
jedna. A po niej jeden fałszywy krok.
But
nie odnalazł powierzchni tarcia na nierównym, obrośniętym trawą
kamieniu, ręce nie mogły znaleźć żadnego oparcia. Wylądował
więc twarzą w błocie, które licznymi kląskami zdawało się z
niego śmiać.
To
zdecydowanie przestało być zabawne.
-
To dopiero zaczęło być zabawne. - Usłyszał nad sobą chichot.
Podniósł
głowę, wypluwając wszechobecne błoto. Ujrzał stojącego na
podeście przed chatą staruszka, który z przyłożoną do twarzy
ręką ewidentnie się śmiał. Z niego.
-
Cieszę się, że dostarczyłem panu rozrywki – mruknął, unosząc
się na rękach. Od domu dzieliła do jeszcze jedna czwarta polany. -
Sam bym z chęcią jakiejś użył.
-
Ty do mnie, prawda? - spytał mężczyzna, z wyraźnym uśmiechem
obserwując zmagania Winchestera. Deanowi przyszło na myśl parę
komentarzy dotyczących faktu dużej gęstości zaludnienia bagnistej
okolicy miasta widma, ale powstrzymał się od wypowiedzenia ich na
głos. Miał zasięgnąć języka, przydałoby się więc nie zrażać
do siebie rozmówcy jeszcze przed właściwą rozmową. Tym bardziej,
że staruszek miał nad nim w tej chwili zdecydowaną przewagę.
-
Tylko jeśli to pan jest Vergasem Lafayette – odpowiedział,
praktycznie przepełzając do następnej wysepki. Znienawidził
naturę i wszystko, co się z nią wiązało. Miał jej dość na
całe najbliższe życie.
-
Ja. Ale już to wiedziałem. - Mężczyzna wzruszył ramionami. Dean
w pierwszej chwili chciał pogratulować bystrości umysłu
związanego ze znajomością własnej tożsamości, ale w ostatniej
chwili ugryzł się w język. - Czekam w środku.
Po
czym nowo poznany Lafayette Vergas odwrócił się i zniknął za
drzwiami swego iście imponującego domostwa. Osobliwy człowiek.
Winchester
po krótkiej kontynuacji walki z bagnem dostał się wreszcie pod najbliższy
pręt. Na drewnianej powierzchni znajdowały się nacięcia, służące
za drabinę. Rozglądnął się dookoła. Nigdzie nie było widać
żadnego innego wejścia na górę. Stary musiał być więc bardzo
żywotny, bardziej, niż wskazywałby na to jego wygląd.
Dean
wdrapał się na górę i wylądował ciężko na podeście. Deski
skrzypnęły lekko pod jego ciężarem. Wstał na nogi i, rezygnując
z pukania, otworzył wolno stare, obdrapane drzwi.
Od
razu wszystkie jego zmysły uderzył wszechobecny dym i zapach
starości oraz pieczeni. Wnętrze było ciemne, oświetlone jedynie
światłem słonecznym wpadającym przez mało przezroczyste okna.
Nieliczne sprzęty wyglądały na pochodzące z czasów, kiedy
jeszcze nawet nie śniono o elektryczności. Na ścianach wisiały
różne atrybuty – stare fajki, kolorowe pióra, obrazy z wojny
secesyjnej, kadzidełka i coś, co wyglądało jak laleczka voodoo.
Nowy Orlean z całą swoją osobliwością kłaniał się na każdym
kroku.
Dean
podszedł do ściany, zbliżając się do przedmiotu nieznanego
przeznaczenia. Wyciągnął dłoń w jego stronę, gdy nagle rozległ
się szybki świst, a przez rękę przeszedł mu dreszcz bólu.
-
Nie dotykać – ofuknął go staruszek, który nagle wyłonił się
z panującego tu półmroku. Wycofał rękę, w której trzymał
wąską tyczkę.
Dean
rozmasował sobie dłoń, lustrując staruszka podejrzliwym spojrzeniem od stóp
do głów. Siwe, średniej długości włosy przylegały gładko do czaszki, by rozzuchwalić się przy końcach i odstawać od ciała, w oczach
błyskały bystre iskry, a z twarzy bił dziwny rodzaj dobroduszności, przyćmiony
osobliwym mrokiem, który emanował z całej jego postaci. Ubrany był
w zielonkawy prochowiec, przykrywający starą, poszarpaną marynarkę
i za duże, spadające czarne spodnie.
-
Jestem... - zaczął Winchester, stwierdzając, że przydałoby się
przedstawić jako przedstawiciel gazety, starzec jednak wepchnął mu do ust okrągłe
ciasteczko, zanim zdążył coś powiedzieć. Dean zakrztusił się,
o mało co nie dławiąc się przedmiotem.
-
Wiem, kim jesteś albo mnie to nie interesuje – mruknął Vergas,
odchodząc w stronę równie obdrapanej jak wszystko inne kuchenki. -
Wybierz, co wolisz.
-
Więc pewnie wie pan także, z jakiego powodu tu jestem. - Łowca z
trudem przeżuł twarde ciasteczko, odzyskując dech.
-
Z powodu zniknięcia Pine Hill, to oczywiste. - Mężczyzna rzucił w
niego ścierką. - Wytrzyj się.
Dean
podniósł przedmiot do nosa, wąchając go sceptycznie. Zajeżdżał
lekko stęchlizną, ale jednak przejechał nim po twarzy, pozbywając
się części błota.
Powód
jego wizyty byłby oczywisty właściwie dla każdego mieszkańca tych
okolic. Wystarczyło wiedzieć, co tu się ostatnio wydarzyło, a to nie
było sztuką. Wszyscy tym tu żyli.
-
Daj mi pochodnię, nie dbam o zabawę. Duszę mam w mroku, więc będę
niósł światło.
Dean
zmarszczył brwi. Do czego to miało się niby odnosić? Miał dać
Vergasowi pochodnię? Zanim jednak zdążył się odezwać, starzec
kontynuował.
-
Błąd oka nadaje kierunek myśli.
Ha?
-
Nie rozgrzewaj pieca dla wroga twego tak bardzo, byś sam siebie nie
osmalił przy tym.
Dean
odruchowo zerknął w stronę kominka w głębi pomieszczenia.
Palenisko było wygaszone.
-
Mówić to mało, trzeba mówić do rzeczy.
To
był jakiś przytyk?
-
Jęczeć nad minionym nieszczęściem to najlepszy sposób, by
przyciągnąć inne.
Czyżby
nie zauważył, kiedy przekroczył drzwi zakładu dla psychicznie
chorych?
-
Bestia najgorsza zna trochę litości. Ja nie jestem bestią, więc
jej nie znam.
Pierwszy raz w życiu zabrakło mu słów. Zamrugał gwałtownie, a na jego twarzy pojawił się wyraz zdumienia. Może powinien zastanowić się, czy nie poczuć zimnego dreszczu po ostatnim zdaniu Vergasa, nic takiego nie przyszło mu jednak do głowy.
Pierwszy raz w życiu zabrakło mu słów. Zamrugał gwałtownie, a na jego twarzy pojawił się wyraz zdumienia. Może powinien zastanowić się, czy nie poczuć zimnego dreszczu po ostatnim zdaniu Vergasa, nic takiego nie przyszło mu jednak do głowy.
-
Zwycięży po dwakroć, kto przyprowadzi wszystkich do domu. No,
zmykaj już, obiad mi stygnie.
Staruszek
nie wyglądał tak, jakby właśnie przeżył jakąś wizję. Wręcz
przeciwnie, sprawiał normalniejsze wrażenie, niż chwilę przedtem.
Jak gdyby nigdy nic usiadł na krześle i chwycił za sztućce.
Jeśli
sądził, że czymś takim zbyje średniego Winchestera, to się
grubo pomylił. Dean może i nie miał zielonego pojęcia na temat tego, co tu się przed chwilą
wydarzyło, to jednak nie czyniło żadnej różnicy.
-
Nie przyszedłem tu po stos bzdurnych zagadek. - Założył ręce na
klatce piersiowej, stając buntowniczo koło drzwi. Efekt zepsuło
głośne „kap”, które rozległo się, gdy błoto z jego rękawa
spadło na ziemię.
-
Bzdurnych – prychnął staruszek. - Myślałeś, że zmarli
powiedzą coś wprost, synu? - spytał, przeżuwając pierwszy
kawałek pieczeni.
-
Zmarli? - Dean nagle poczuł się nieswojo. Poprawił się na swoim
miejscu. Lafayette westchnął.
-
Myślisz, że dlaczego destrukcja oparła się na Prairie Bluff? -
spytał, biorąc słowo „destrukcja” w metaforyczne nawiasy.
-
A to ma jakiś związek? - Dean tym razem poczuł się jak
niedoinformowany dureń. Trzeba było najpierw posiedzieć w
bibliotece, a później ruszyć na wizję lokalną i przesłuchania.
-
No tak, zapomniałem, że jesteś tym mniej rozgarniętym bratem. -
Vergas wstał od stołu i wyjął szklankę z zabrudzonego zlewu.
Dean
zesztywniał, gdy usłyszał słowo „brat”.
-
Skąd... - zaczął, ale po raz kolejny nie dane mu było dojść do
słowa.
-
Nie pytaj „skąd”, ale „po co” - uciął starzec. - Zastanów
się, Dean: co takiego jest w Prairie Bluff?
Winchester
był już tak skołowany, że nawet nie zdziwił się, gdy Lafayette
zwrócił się do niego po imieniu.
-
Park. - Spróbował, a staruszek zachęcił go kiwnięciem głową. -
Parę domów. - Kolejne kiwnięcie. Deana nagle olśniło. -
Cmentarz.
-
Dokładnie! - Stary aż przyklasnął. Wyglądał jak dziecko,
któremu podarowano lizaka.
-
A na cmentarzu są zmarli – kontynuował ostrożnie Dean, usiłując
wyciągnąć z tego logiczną konkluzję, choć wątpił, by istniała
w tym jakakolwiek logika. Pseudo-rozmowa z Vergasem sprawiła, że
czuł się tak, jakby został pozbawiony mózgu. Często słyszał
takowe przytyki, ale dopiero w tamtej chwili zaczął zastanawiać
się nad ich prawdziwością. - A zmarli... mówią.
Staruszek
się rozjaśnił, pociągając ze szklanki solidnego łyka dziwnego płynu koloru
mgły, jeśli tylko mgła mogła mieć kolor.
-
Dlatego Prairie Bluff ocalało. By mogli nam o czymś opowiedzieć –
kontynuował Dean.
Vergas
skupił się na pieczeni.
-
I zmarli mówią... co dokładnie? - Winchester zaryzykował pytaniem.
Lafayette nachmurzył się.
-
Różne rzeczy. - I znów wgryzł się w stek.
Dean
odetchnął, usiłując pozbyć się z płuc wszechobecnego dymu,
pochodzącego prawdopodobnie z zapalonych gdzieś w głębi
pomieszczenia kadzidełek. Powoli oczyszczał mu się mózg.
-
Jak na przykład o szybkości zjawiska? - drążył, chcąc wynieść
stąd choć jedną przydatną informację.
-
Uparty jesteś – mruknął Vergas, mrużąc oczy. - Całkiem jak
twój ojciec. Ale to ci się chwali.
-
Jak mój ojciec? - Czy ten stary dziwak mógłby coś wyjaśnić, a
nie tylko mnożyć pytania?
-
Powiedziałem coś niejasnego? - Lafayette się zirytował.
-
Nie, skądże. - Dean zdobył się na sztuczny uśmiech. - Wszystko
jest jasne jak słońce.
Mężczyzna
obserwował go przez dłuższą chwilę, po czym, przenosząc
spojrzenie na stek, zaczął mruczeć pod nosem:
-
To przyszło późnym popołudniem. Kiedy wszyscy byli w domach.
Dean
wytężył słuch. Wreszcie coś potencjalnie przydatnego.
-
To nie zdarzyło się w ciągu sekundy. Zaczęło się w samym sercu
miasteczka, rozprzestrzeniając się na boki.
Vergas
wolno przeżuwając wlepił spojrzenie w ścianę swej chaty. Dean
skojarzył epicentrum zjawiska z najgłębszym miejscem krateru.
-
To trwało. Całą długą noc. Zmarli nie widzą. Ale mają bardzo
dobry słuch.
Podniósł
wzrok na Deana. Pustka jego oczu wywołała lekki dreszcz na plecach
Winchestera. Przełknął ślinę, słuchając dalej. Stary tymczasem kontynuował:
-
I dużo słyszeli. Krzyki. Przez całe popołudnie i całą długą
noc. A tamta noc była bardzo długa, uwierz mi.
Lafayette
przeniósł wzrok na stek, nagle zmieniając ton głosu.
-
No i wystygło. Spadaj, chłopcze, zanim ulecą mi bąbelki. -
Pomachał szklanką z mglistym płynem.
-
Oczywiście. Dziękuję za... informacje. - Dean skierował się do
drzwi.
-
Bądź gotów do walki, ale jej nie wszczynaj – rzucił na
pożegnanie staruszek. - Pozdrów ojca.
Winchester
nie odwrócił się, wychodząc wreszcie na świeże powietrze. Na
dworze odetchnął pełną piersią.
Tej
okolicy naprawdę niczego nie brakowało. Tajemniczej tragedii
wywołanej przez nadprzyrodzone zjawisko. Miasta widma. Szalonego
jasnowidza od siedmiu boleści, rozmawiającego ze zmarłymi. Puszcz,
pustyń i bagien.
Jednym
słowem – cyrk na kółkach.
Dean
prawie jęknął, gdy spojrzał w dół na znajome już moczary.
Nagle wpadł na genialny pomysł. Gdy zejdzie z domku skręci w
prawo, a nie w lewo, i dzięki temu obejdzie bagno naokoło.
Zadowolony
z siebie wręcz zbiegł z pręta, od razu wcielając swój plan w
życie.
Po
pół godzinie wyłonił się z lasu niedaleko od stojącego spokojnie
hummera, wyglądając jak leśny, dziki człowiek. Liście wszelkich
kształtów i rozmiarów obkleiły wszystkie miejsca, na których
znajdowało się nie do końca zaschnięte błoto, w ubraniu ziały
dziury po kontakcie z dużą ilością kłujących części zielonych
obrzydliwości zwanych roślinami, a w oczach grało coś na granicy
szaleństwa. Mamrocząc pod nosem słowa w stylu „przeklęta,
zakichana natura” dotarł do samochodu i wręcz rzucił się na
siedzenie, witając starego rzęcha tak, jakby wracał do dawno
niewidzianego domu, którego przecież nie posiadał.
Jedynym,
na co miał ochotę, było jak najszybsze dotarcie do hotelu i
wzięcie prysznica, musiał jednak odłożyć ten pomysł na później.
Wszystkie zmysły, a przede wszystkim węch, sprzeciwiały się
jakiemukolwiek przekładaniu, jęknął więc tylko cicho pod nosem i
podążył za instynktem łowcy, nie wracając na drogę, lecz
cofając się parę metrów i biorąc zakręt, wiodący na północ.
Tak
jak się spodziewał, po paru metrach przywitała go brama cmentarza.
Wisiała smętnie na całkowicie przerdzewiałych zawiasach, ni to
witając, ni to odpychając intruzów. Kłódka, założona na wąskim
łańcuchu, wyglądała na nieotwieraną od lat.
Dean
wysiadł z samochodu i trzasnął za sobą drzwiami. Skrzywił się,
gdy dźwięk ten rozległ się w martwej ciszy z głośnością
wystrzału pistoletowego. Martwa cisza. Cóż za ironia.
Zerknął
na kłódkę, która mimo wieku wyglądała solidnie i przeskoczył
bez problemu przez bramę, która zaskrzypiała pod jego dotykiem niczym raniony zwierz. Wstał po
drugiej stronie i rozejrzał się dokoła.
Cmentarz
wyglądał jak każde inne miejsce tego typu. Groby stały cicho na
swoich miejscach, zarośnięte trawą, zapomniane. Nad nagrobkami
unosiła się gęsta, szara mgła, wywołująca poczucie upiorności w normalnych ludziach. W łowcach - niekoniecznie. Dean pochylił się nad najbliższymi kamieniami. Napisy w
nich wyryte były ledwo widoczne, na niektórych wciąż dało się
jednak odczytać daty. Wszystkie były datowane na XIX wiek.
Podniósł
się i rozejrzał ponownie. Cmentarz nie był rozległy, okolony
kolczastym, dziwnie współczesnym płotem. Nie odkrył tu żadnej
duszy, żywej czy też martwej.
-
Odezwijcie się, jak już jesteście tacy mądrzy, martwe bydlaki! - krzyknął,
rozkładając ręce. Odpowiedziała mu jedynie cisza. - Będziecie
teraz milczeli jak zaklęci?
Nic
się nie wydarzyło, nawet mgła nie zareagowała.
-
Tak też myślałem – mruknął, kręcąc z politowaniem głową i
oddalając się w stronę bramy.
Liście
zawirowały gdzieś za jego plecami. Odwrócił się powoli, lecz
niczego ani nikogo nie zauważył. Przez chwilę wpatrywał się w
mgłę, by po paru sekundach kontynuować wędrówkę w stronę
bramy. A raczej próbując kontynuować, bo poślizgnął się o coś
i mało brakowało, a jego kręgosłup szyjny zaliczyłby niezbyt
przyjemne spotkanie z kamieniem nagrobnym.
Tym
czymś okazała się być mała biała kartka. Podniósł ją
i przeczytał wypisane na niej litery.
Lepszą
częścią odwagi jest ostrożność.
Nieco
chaotycznie zeskanował wzrokiem cmentarz.
-
Jest tu ktoś? - rzucił w pustkę, jednak z mniejszą pewnością w głosie niż przed chwilą.
Nie
zdziwił się, gdy odpowiedziała mu tylko i wyłącznie cisza. Martwa cisza.
~~~
Miało być wcześniej, znacznie wcześniej, ale wyszło tak, jak wyszło. Wszystko przez nowego bloga, też o tematyce SPN. Zainteresowanych odsyłam TU.
Nowy szablon jest prezentem urodzinowym od Christel. Dziękuję raz jeszcze! Ten rozdział zadedykowany jest Tobie, chyba Cię to nie zdziwi. ;)
Następny rozdział, ostatni w zapasie, będzie jednym z najdłuższych, jakie napisałam. W tym właściwie nic się nie dzieje, ale cóż. Nie wypowiem się na ten temat, opinia należy do Was.
Do napisania!
Zaczynam się obawiać, że sama skończę jak Lafayette, jeśli odkryjesz przed nami kolejne dziwaczności tego miejsca. Naprawdę. To nie są żarty.
OdpowiedzUsuńPo pierwsze, pan Vergas. Jak już wiesz, trochę inaczej go sobie wyobrażałam, ale to, co stworzyłaś Ty, przeszło wszelkie moje najśmielsze oczekiwania. Luizjana w Alabamie, bagna, w których Winchester mistrzowsko utknął i dom na palach, który skojarzył mi się z domem na kurzej stopie. Genialne.
Po drugie, opisy. Jesteś w tym mistrzowska. Nie muszę dodawać nic więcej. Właśnie jedną ręką piszę, a drugą usiłuję zebrać szczękę z podłogi. Kawałek spadł mi ze schodów, ale to nic.
Po trzecie, ten śluz coraz mocniej zaczyna mi podjeżdżać kosmitami. Fakt, że to wręcz niemożliwe i absurdalne tylko upewnia mnie w przekonaniu, że coś, co wykombinowałaś, mocno nas zaskoczy.
Po czwarte, ubóstwiam Twój nowy szablon.
Po piąte, ubóstwiam Ciebie.
Dziękuję za uwagę.
Cudny szablon! bardzo mi się podoba, tym bardziej, że jest na nim kiciuś ^^. Kocham koty ;PP. I wgl uwielbiam onetowskie szablony, choć dolne tło różni się kolorem od tła doklejonego do nagłówka. Nie wiem, czemu czasem tak jest.
OdpowiedzUsuńRozdział był bardzo dobry, jak zresztą wszystka twoja twórczość. To, że uwielbiam twoje opisy, już ci setki razy pisałam, ale powtórzę raz jeszcze, o. Polubiłam też postać Deana - jest taki marudny, uparty i jednocześnie ciekawski, lubię takie postacie ;PP.
Szczególnie zabawna była scena, kiedy brnął przez błoto i potykał się - genialnie ci to wyszło. Rozmowa z tym starcem musiała być nieźle wkurzająca, bo nawijał zagadkami i nic konkretnego nie wyjaśniał. Podobał mi się też ten fragment o domach, które wyglądały, jakby ktoś zrobił kopiuj-wklej. Świetne porównanie ^^.
W ogóle bardzo dobrze się czytało. Tylko pozazdrościć weny - piszesz trzy opowiadania, wszystkie mają długie rozdziały, są dobre i obfitujące w opisy. A także tajemnice, bo klimat jak zwykle bardzo tajemniczy i intrygujący.
Dziękuję za dedykację i bardzo przepraszam, że dopiero teraz komentuję. Pokochałam teraz Deana, serio! Genialnie opisałaś jego wędrówkę przez obrzydliwe bagno, a potem spotkanie z osobliwym Lafayette'm. Naprawdę ogromnie ciekawi mnie cała tajemnica tego miasteczka, zastanawiam się, jakie istoty nadprzyrodzone za tym wszystkim stoją. Czy faktycznie zmarli - duchy, czy kosmici, czy demony... Wszystkie wydarzenia ubierasz w piękne opisy, kompletnie nie ma się do czego przyczepić. Nie mogę doczekać się następnego rozdziału, a przy okazji jeszcze dodam, że miałaś dobry pomysł z dodawaniem cytatów, które jeszcze mocniej zaskoczyły Winchestera ;)
OdpowiedzUsuńŚwietne opisy od samego początku, normalnie jak bym ja sama tam była i wszystko czuła i widziała. Wow prawie by tam do tego krateru wjechał. Mało brakowało. Pewnie Winchester się nie myli, co do tych swoich przeczuć. Ej, no Dean nie podobają ci się różowe ptaszki ehehe :D Robi się co raz ciekawiej. Miasto widmo. Przeprawa przez ścieżkę musiała wyglądać komicznie w jego wykonaniu. Nie wiem czemu, ale dom na palach skojarzył mi się z chatką baby jagi na kurzej nóżce – sama nie wiem skąd takie skojarzenia, ale to może przez późną porę. Niezły staruszek z refleksem. Ciasteczko – coś dla Deana. Staruszek jest nieco zbzikowany, a przynajmniej mi na takiego wygląda. Nie dziwię się, czemu Dean był skołowany. Rozdział ciekawy. Podobał mi się. Z chęcią przeczytam następny. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńJestem, jestem! Nowy szablon! No, no! Ładny i bardzo fajne kolory.
OdpowiedzUsuńNiby nie miał imponującego stażu pracy jako łowca, ale z drugiej strony poluje niemal od dziecka. Współczuje mu takiego dzieciństwa. Boże jakie ja mam bloki! Ja teraz Deana pomyliłam z Johnem przez tego Hammera, dopiero po chwili zatrybiłam, że to Dean ;D Kurcze, ale Ty potrafisz wszystko świetnie opisać! Niezła ta mieścina, raczej nie wybrałabym się tam na rodzinne wakacje ;D O mój Panie haha chyba nie powinnam się z niego śmiać, ale musiał wyglądać przeuroczo z twarzą w błocie ^^ Dean się ciasteczkiem zakrztusił? No ale taka śmierć chyba by mu nie przeszkadzała ;D Ten staruszek jest dość przerażający ^^ Nie no Dean i te jego błyskotliwe przemyślenia :D Cmentarz i Dean… chyba będzie się działo ;D
Faith
Dzięki :) Twarz w błocie miał, z tego co pamiętam, w odcinku pilotażowym, kiedy "zeskakiwał" razem z Samem z mostu. Ale wtedy jeszcze nie byłam tak zakochana w Deanie, więc nie zwróciłam na to większej uwagi :D
UsuńPiękny szablon - to tak na wstępie, bo później zapomnę ;)
OdpowiedzUsuńCo do notki, to bardzo mi się podobała. Widać, że skupiasz się na dokładności opisów, ale nie są przy tym nużące. Miasto Widmo dość intrygująca i rzeczywiście osobliwe. Zresztą, ludzie których w tym rozdziale spotykał Dean również ^^ Biedny, błoto go prawie pokonało, aż mi samej chciało się śmiać z naszego dzielnego łowcy ;)Ale jakoś udało mu się pokonać swojego "wroga". No cóż, samochodem raczej nie dotarł, chociaż kobieta inaczej zapewniła.Swoją drogą nie dziwię się, że się przeprowadzali, bo bezpieczeństwo faktycznie jest najważniejsze, a w tym miejscu dzieje się coś niedobrego.
Spodobała mi się bardzo postać Lafayetta, a także to, co powiedział Deanowi. Dobrze napisane te "cytaty", z ciekawym klimatem.
Pozdrawiam!
Cieszę się, że Ci się podobało. "Cytaty" okażą się być prawdziwymi cytatami, ale to w następnym rozdziale ;)
Usuń