sobota, 16 czerwca 2012

01. Zdarzenia z przeszłości mogą być z grubsza podzielone na te, które prawdopodobnie się nie wydarzyły i na te, które nie mają znaczenia

Słońce zakuło go w oczy tak mocno, że zmarszczył brwi i zakrył powieki ręką, przekręcając się na drugi bok. A przynajmniej usiłując się przekręcić, bo jedynym efektem jego działań była utrata podparcia pod głową. Z wciąż zamkniętymi oczami przeciągnął się i mlasnął parę razy, pozbywając się gorzkiego smaku snu. A przynajmniej usiłując się pozbyć, bo dziwny posmak, raczej niezwiązany ze stanem nieważkości, w jakim się przed chwilą znajdował, nie chciał go opuścić.
Przez dłuższą chwilę w nie do końca oprzytomniałym umyśle nie kształtowała się myśl o otworzeniu oczu. Dopiero gdy jego zmysł słuchu wychwycił nienaturalny dźwięk pracy silnika samochodu, w którym ewidentnie się znajdował, zmusił się do podjęcia wysiłku rozklejenia powiek.
Jego wzrok od razu padł na siedzącego na miejscu dla kierowcy, które przecież od pewnego czasu zarezerwowane było dla niego, ojca. John Winchester zerknął na niego z czymś na kształt uśmiechu.
- Witamy z powrotem wśród żywych – powiedział, widząc niezbyt przytomną minę syna.
Dean zmrużył oczy i przekręcił głowę w drugą stronę, nie do końca zainteresowanym spojrzeniem lustrując krajobraz.
Trawa. Drzewa. Krzewy. Nic specjalnie zajmującego czy choćby pozwalającego umieścić się w jakiejś z grubsza określonej przestrzeni.
Wrócił spojrzeniem do ojca i prawie oskarżycielskim tonem stwierdził oczywistość, którą odkrył jeszcze przed otwarciem oczu:
- To nie mój samochód.
Głos z lekkim trudem wydostał się z jego ściśniętego gardła. Znów zmarszczył brwi. Chyba coś musiało mu umknąć.
- Punkt za spostrzegawczość. - John nie oderwał wzroku od drogi, lecz kąciki jego ust uniosły się odrobinę do góry w lekko ironicznym uśmiechu. - Wczoraj tak zabalowałeś, że nie dałeś się rano obudzić, co tu dopiero mówić o prowadzeniu samochodu. Zakazałeś mi w nocy wsiadania za kierownicę twojej jedynej stałej kochanki, uszanowałem więc twoje życzenie. I tak znaleźliśmy się w tym cudzie techniki.
Dean przez dłuższą chwilę lustrował ojca zmrużonymi oczyma, poddając go próbom wewnętrznych wykrywaczy kłamstw. Zanim zdążył dojść do jakiejś rozstrzygającej konkluzji przerwał mu lekki, acz tępy ból, rozprzestrzeniający się od jednego punktu gdzieś w głębi czaszki. Zaprzestał gwałtownych procesów myślowych i runął na oparcie, pozwalając spojrzeniu zagubić się w dalekim horyzoncie, w którym również nie było nic ciekawego. Trawa. Drzewa. Krzewy. Jednym słowem – zielono.
Fizycznie nie było mu za zielono.
- Dzię-ki – mruknął, nie do końca pewny własnych słów, starając się zignorować rozchodzące się po całym ciele odrętwienie. Krew w jego naczyniach krwionośnych zdawała się płynąć wolniej niż zwykle, opóźniając każdą reakcję. Co pomyślał mózg, komórki wykonywały z kilkusekundowym opóźnieniem.
W mijanym przez nich krajobrazie nie było nic, na czym mógłby się skupić i zapomnieć o nadzwyczajnej ciężkości w głowie oraz luce w pamięci. Luce dość sporej, bo obejmującej część nocy i cały poranek. Nagle jednak dotarł do niego nowy fakt.
- Chcesz powiedzieć, że zostawiłeś ją samą przed hotelem? – W jego głosie pobrzmiewało oburzenie. Zazwyczaj nie odzywał się w ten sposób do ojca, ale teraz trawił go lęk o Impalę. Poza tym, John wydawał się mieć wyjątkowo dobry humor. Młodszy Winchester wyobraził sobie piętnaście tysięcy różnych możliwych scenariuszy, dotyczących jego drogiego auta. Samochód porzucony sam pod zapyziałym motelem, samotny wśród tłumu ludzi...
- Nic jej się nie stanie, stoi w garażu. – John zamachał mu przed nosem kluczykami.
- Aha – mruknął tylko w odpowiedzi Dean, opierając głowę o zagłówek. Jego mózg nie doszedł jeszcze do siebie na tyle, by zapytać, skąd ojciec wziął garaż. Ważny był tylko fakt, że Impala została zabezpieczona przed możliwymi nieszczęściami.
Do jego nozdrzy dotarł dziwny zapach. Skrzywił się lekko, przysuwając do nosa rękaw swojej kurtki. Wyrażenie „odrzuciło go na kilometr” byłoby w tym wypadku eufemizmem.
- Jedna z dziewczyn, ta blondynka... - Usłyszał głos ojca, który najwidoczniej obserwował go kątem oka. - Linda, tak?
Dean obrzucił go ciężkim spojrzeniem. Nie pamiętał żadnej blondynki, co tu dopiero mówić o jej imieniu.
- Jakby to powiedzieć... Nie wyszedł jej na dobre nadmiar alkoholu – kontynuował John, nie odrywając oczu od drogi, w głębi tłumiąc śmiech. - Pod ręką była akurat twoja kurtka.
Ciężkie spojrzenie zamieniło się w mordercze, kiedy John nie mógł się powstrzymać i parsknął cicho.
- Wielkie dzięki za ostrzeżenie – sarknął Dean przez zaciśnięte zęby, zdejmując swój ukochany kawałek garderoby.
- Ależ proszę. - Johnowi nieco zrzedła mina, kiedy kurtka wylądowała na jego twarzy. Młodszy Winchester nie był jeszcze na tyle świadomy swoich czynów, by zastanawiać się dokładnie nad tym, co robi. Samochód zjechał niebezpiecznie na lewą stronę, lecz po chwili wrócił na swój pas, a odzież znalazła się na głowie Deana. Niezadowolony łowca wymamrotał coś pod nosem, rzucając kurtkę na tylne siedzenie auta.
On, skórzana garderoba i samochód stanowili nierozłączne trio. Może powinien dodać do tego Johna i stworzyć kwartet, nie był jednak pewien, czy stanowił dla ojca element tak samo niezbędny, jak senior Winchester dla niego. Ograniczył się więc do rzeczy materialnych, z którymi walczył ze złem, przeżywając wiele przygód, znosząc liczne niewygody. Kurtka niejeden raz doświadczała spotkań pierwszego stopnia z błotem, ogniem, niezbyt przyjemnymi wydzielinami sług ciemności, krwią i innymi substancjami różnej treści. Materialną plazmę ghula czy ślinę wilkołaka mógł znieść bez większego problemu, ale obce, ludzkie wymioty? To było zdecydowanie coś przekraczającego granice dobrego smaku.
- Trzeba było tak nie balować – skomentował John, widząc nietęgą minę syna.
- Co ja biedny poradzę, że tyle ludzi przyszło mi podziękować. - Dean uniósł kąciki ust w niewinnym uśmieszku, odwracając się do ojca. Natychmiast pożałował gwałtowności tego ruchu.
- Ludzi – powtórzył John z sarkazmem. Dean wywrócił oczami. - Wyobraź sobie, że do mnie też. - John skręcił kierownicą o prawie sto osiemdziesiąt stopni, zmuszając syna do zaciśnięcia zębów i wciśnięcia palców w oparcie fotela. Żwir zachrzęścił pod kołami, a dźwięk ten odbił się echem w mózgu młodszego Winchestera. - Dużo ludzi.
- Przywileje młodości. - Dean wzruszył ramionami, stwierdzając oczywistość.
- Sugerujesz coś? - John przybrał chłodny ton głosu.
- Skądże. - Dean wyszczerzył zęby do ojca, przecząc własnym słowom. John uśmiechnął się lekko.
Po głuchym uderzeniu bólu z tyłu czaszki młodszemu Winchesterowi przyszło na myśl, że może i rzeczywiście odrobinę przesadził. Gdy jednak w jego głowie pojawił się pojedynczy obraz pochodzący z zeszłej nocy, na usta wypłynął mu błogi uśmiech.
Cóż miał poradzić na to, że tyle ludzi jednej płci pojawiło się poprzedniego dnia na progu jego hotelowego pokoju? Każda z dziewcząt potrzebowała rozmowy, a na rozluźnienie języka przyniosła w prezencie alkohol. Od słowa do słowa w motelu rozkręciła się impreza, mocno zakrapiana. Czym zakończyła się ta libacja – nie miał pojęcia, mógł tylko poskładać do kupy pewne fakty. Niejedna dziewczyna potrzebowała czegoś więcej niż pocieszenia, a część z nich miała bardzo luźne podejście do ogólnie pojmowanej moralności. Po dodaniu do tego faktu, że obyczaje Deana Winchestera były dalekie od ideału, można było dojść do pewnych wniosków.
Nie był jednak w stanie stwierdzić niczego ze stuprocentową pewnością. Tylko taką osiemdziesięcioprocentową.
- Nie wiem, skąd wziął się u ciebie ten gen rozpustnika – mruknął John, skręcając na zachód.
- Z twojego ukrytego alter ego – odpowiedział bez wahania Dean. John pokręcił głową, powstrzymując się od uśmiechu i skupiając na drodze.
Jechali żwirowaną alejką, z obu stron ocienioną wysokimi dębami. Krajobraz dziwnie przypominał idylliczne obrazki spokojnych, odizolowanych od świata zewnętrznego dworków z podjazdami pełnymi żywej roślinności. Drzewa raziły aż zielenią, a poruszający leniwie liśćmi południowy wiatr rozwiewał ich gęste czupryny. Żyć nie umierać.
Dean z trudem wyparł z głowy powtórki poprzedniej nocy, starając się zignorować gorzki posmak w ustach i gromadzącą się w przełyku żółć. Skupił się na krajobrazie, który z idealnej utopii wykonał przeskok do czegoś bardzo dalekiego od ideału.
Zieleń zniknęła w ciągu sekundy, ustępując miejsca brudnemu brązowi, całkiem jakby wszystko zostało wyprane w nieodpowiednim proszku do prania. Bujną trawę zastąpiły pojedyncze, rachityczne źdźbła barwy zbyt dużo razy użytej ścierki. Drzewa ze wstydem prezentowały powyginane konary pozbawione liści, by po paruset metrach całkowicie zapaść się pod ziemię. Nawet żwir uciekł z tego miejsca, a aleję od reszty zapomnianego przez Boga otoczenia oddzielał tylko rząd kamyków.
Deanowi skojarzyło się to tylko z wybuchem nuklearnym, z tą różnicą, że zmiana była zbyt nagła. Brakowało momentu przejściowego.
- Gdzie jesteśmy? – spytał, bezskutecznie czekając na tabliczkę z napisem „Pustkowie” bądź „Uwaga! Zabójcza radiacja”.
- O tym też zapomniałeś?
John wyciągnął zza poły płaszcza gazetę i rzucił synowi na kolana. Dean otworzył ją na drugiej stronie.
Nie, nie zapomniał, lecz upchnął tak głęboko w szufladzie pamięci pt. „zbędne i nieistotne”, że bez pomocy fakty te nie chciały wyjść z powrotem na światło dzienne.
- Mieliśmy to sobie darować – mruknął, zwijając gazetę w rulon i wystawiając przez otwarte okno, jakby sprawdzał, czy papier nie doświadczy jakichś nagłych skutków domniemanego promieniowania.
- Zmieniłem zdanie.
Zerknął przelotnie na ojca. John mocniej chwycił kierownicę i zacisnął mięśnie szczęki, nie odrywając wzroku od drogi. Dean wiedział, co to oznaczało. Tryb: zero dyskusji, któremu zamierzał się podporządkować.
Ojciec był jedyną osobą, z którą starał się nie kłócić. Jedyną, która mogła wpływać na jego czyny. Jedyną, która w dzieciństwie miała wpływ na ukształtowanie się jego charakteru i w rezultacie teraz mogła go zmieniać. W pewnych granicach, oczywiście.
Widok za szybami przestał już się zmieniać, nie ulegając dalszej degradacji. Właściwie nie było już czego degradować, bo przed nimi rozpościerała się tylko płaska, pozbawiona wszelkiego życia równina. Można było pomyśleć, że jakimś niewidzialnym teleporterem opuścili kwitnącą wiosną Alabamę, lądując gdzieś w Utah. Pustka zdawała się być wyprana nawet z powietrza, które stało się gęste i zamglone.
John zatrzymał samochód na poboczu alejki, tak jakby miało to jakiekolwiek znaczenie. Wysiedli z pojazdu, który od razu został zlustrowany krytycznym spojrzeniem Deana.
Przed nim prezentował się w całej swojej wątpliwej okazałości lekko, choć może to było złe słowo, zdezelowany Hummer H1. W szarej karoserii w wielu miejscach ziały dziury po prehistorycznej farbie, a często gęsto także po zjadającej maszynę rdzy. Ciemne spaliny, którymi rzężący jeszcze silnik raczył rury wydechowe, zatrzymywały się w nieruchomym, stojącym powietrzu, całkiem jakby ktoś powiedział „stop klatka”.
Dean oparł się o nie do końca odziany grzbiet auta i poczekał aż ojciec opuści wehikuł, przygotowując zawczasu wymowne spojrzenie. Od momentu, gdy John podarował synowi ukochaną Impalę zdarzało mu się czasem wypożyczać samochody. Dean z niechęcią musiał przyznać, że z wiekiem gust starszego Winchestera zszedł na psy.
- Dawali zniżkę - stwierdził John, zamykając auto.
- Jasne, staruszku. – Dean poklepał drzwi od strony pasażera, które zareagowały na dotyk jego ręki jękiem godnym strzygi. – Zamierzamy rozsypać się nim gdzieś w Kordylierach?
- Nie, zamierzamy dotrzeć nim do najbliższego ośrodka ludzkiego życia – odpowiedział John, nie podejmując dyskusji. Ruszył na północ, a Dean chcąc nie chcąc podążył za nim.
Ciężkie powietrze zdawało się sklejać im pęcherzyki płucne, a do pustynnego klimatu brakowało tylko unoszącego się w przestworzach piasku.
Z tego miejsca uciekł nawet piasek.
- Mamy jakiś... – zaczął Dean, oglądając się na pozostawiony z tyłu horyzont, ale słowo „cel” ugrzęzło mu w gardle, gdy stracił nagle grunt pod nogami. Prawa stopa nie napotkała ziemi i zanim zdążył ją wycofać, lewa noga zgięła się w kolanie i runął w pustkę, której nawet nie spostrzegł. Usiłował rękami ochronić głowę, ale na niewiele się to zdało, gdy przekoziołkował nad wystającym podłożem i przeturlał się po dziwnie gładkiej powierzchni w dół czegoś, co zdawało się być wielką dziurą bez dna, jednakże, na szczęście dla Deana, owo dno posiadało. Nieproszona wędrówka zakończyła się dopiero wtedy, gdy teren przestał być równią pochyłą.
Klnąc siarczyście, na czym ten świat nie stoi, podniósł się na nogi, rozmasowując obolałe miejsca, których było nadspodziewanie dużo. Czuł się tak, jakby oberwał kijem bejsbolowym w każdą komórkę ciała.
Dopiero gdy do obolałej głowy przestały przychodzić pomysły na kontynuowanie wiązanki przekleństw rozglądnął się po miejscu, w którym stał.
Znajdował się w czymś przypominającym kształtem lejek, którego krawędzie nieco wystawały ponad poziom gruntu. Ta swoista dziura w ziemi była dość głęboka, o średnicy w najszerszym miejscu dochodzącej do kilkuset metrów. Jej gładkie ściany uniemożliwiały łatwe wydostanie się z pułapki.
Dean nie przepadał za pułapkami. Czuł się w nich jak zwierz w klatce. Denerwowało go nawet niebo, które teraz stanowiło prawie jedyny krajobraz, zbyt niebieskie i zbyt nachalne.
Nad jedną krawędzią wychyliła się twarz Johna. Stamtąd musiała się rozpocząć przymusowa wędrówka młodszego Winchestera, bo ściany osobliwego kanionu nosiły w tamtym miejscu szare ślady. Dean skrzywił się, widząc dziury w koszuli, szczególnie na łokciach, i podziękował w myślach bezimiennej blondynce za nietypowe wykorzystanie jego kurtki.
- Ile razy mam ci mówić, żebyś patrzył, gdzie idziesz? – Dobiegł do niego głos ojca, przytłumiony przez znaczną odległość.
- Do skutku – stwierdził, otrzepując obdarte dżinsy. Nie na wiele się to zdało, bo pył, jaki wzniósł swoim zjazdem oblepił go bardzo skrupulatnie, wciskając się do oczu, ust i uszu oraz przyklejając do ubrania. Zaklął po raz kolejny. Najchętniej już porzuciłby tą nierozpoczętą jeszcze przygodę na rzecz ciepłego prysznica i widoku swego samochodu. – Może byś mnie stąd wydostał? 
John obdarzył go krótkim spojrzeniem, po czym wyprostował się i zaczął obchodzić dookoła lejek. Dean westchnął.
- Nie ma tu nic dla nas – spróbował podjąć dyskusję. – To zwykły krater.
- Słyszałeś, żeby uderzył tu gdzieś meteoryt? – John zaintonował swe słowa w sposób wskazujący na pytanie retoryczne. – Zresztą, zwykłe ciała niebieskie nie pozbawiają życia tak rozległej okolicy od miejsca uderzenia.
Dean wzruszył ramionami. Nie był ekspertem od astronomii.
- Może to było niezwykłe ciało niebieskie – zaryzykował, kątem oka uchwytując coś dziwnego na przeciwległej ścianie wąwozu.
- A co powiesz na to? – John wskazał palcem to, co chwilę wcześniej zauważył Dean. Młodszy Winchester z zaciśniętymi zębami pokonał ból wszystkich kończyn i pokuśtykał parę metrów do miejsca, gdzie ściana zaczynała powoli wznosić się do góry.
Wciąż była gładka, lecz na jej powierzchni znajdowała się czerwona smuga. Dean zbyt dobrze znał ten charakterystyczny ślad, by mieć jakiekolwiek wątpliwości. Podążył wzrokiem za tropem. Posoka ciągnęła się po ścianie równą linijką, by później zacząć wić się na różne strony.
- Krwiożerczy meteoryt? – zaproponował, na wszelki wypadek dotykając śladu palcem i wąchając substancję. – A może w kogoś tu po prostu trafił?
- Zostałaby z niego różowa mgiełka, nie krew. – John zniknął z pola widzenia, a Dean zarejestrował dziwne wgłębienie w miejscu, w którym nie tak dawno zakończył swoje swobodne spadanie. – To by dalej nie wyjaśniało braku życia na tak rozległej przestrzeni.
Dean zarejestrował, że ojciec musiał myśleć o czymś innym, skoro przyjął do wiadomości wytłumaczenie typu „krwiożerczy meteoryt”. Chyba, że w jego łowieckim doświadczeniu coś takiego już się zdarzyło. Tego Dean nie mógł wykluczyć.
W zawodzie łowcy nie można było wykluczać niczego. Tym bardziej z tak nieimponującym stażem, jak jego.
Wgłębienie było owalne, miało parę warstw różniących się głębokością. W najgłębszym punkcie błysnęło coś przypominającego zielony śluz.
- Atomowa kometa? – Dean wsadził rękę do kieszeni, pogrzebał chwilę i z miną triumfu wyjął połamany długopis. Powstrzymując ogarniające go obrzydzenie, przypominające o zbyt dużej ilości drinków znajdujących się w żołądku, fragmentem przedmiotu nabrał kawałek niezidentyfikowanej substancji i owinął w kawałek rękawa koszuli, który naprędce oderwał. I tak już do niczego innego się nie nadawała.
Usłyszał obok siebie szelest spadającej liny. Sięgnął po nią jedną ręką, gdy nagle rozjaśnił się w zrozumieniu.
- Już wiem! Atomówki!
John tylko uśmiechnął się pobłażliwie i pokręcił głową. Zazwyczaj niepoważne podejście swego pierworodnego do jakże istotnych spraw go irytowało, jednak nie tego dnia. Czasem zastanawiał się, czy jego synów przypadkiem nie podmienili w szpitalu. Zdawali się być tak odmienni zarówno od siebie samych, jak i od niego, że ich pokrewieństwo graniczyło z cudem.
Choć nigdy tego nie okazywał, zawsze jednak był wdzięczny starszemu synowi za to, że mu towarzyszył. Potrzebował kogoś, kto przypominałby mu o tym, że na świecie istnieje jeszcze coś takiego jak śmiech. Że nigdy nic nie jest stracone, a żadna bitwa nie jest przegrana, jeśli walczy o nią choćby dwóch śmiałków. Dean był jego podporą w ciężkich czasach, które nadeszły. A właściwie, które trwały od dwudziestu jeden lat.
Senior rodu Winchester zamknął na chwilę oczy, odcinając się od wspomnień. Nie musiał jednak wspominać, by czuć ból, który trawił go od środka od tak wielu lat. Nie musiał nawet pamiętać, choć przecież nigdy by nie zapomniał. Bo za każdym razem, gdy patrzył w oczy swojego syna, widział tam Ją. Tą, którą stracił bezpowrotnie i nieodwołalnie. Czasem wydawało mu się, że tylko żądza zemsty trzymała go przy życiu. Innym razem sądził, że poczucie obowiązku zwalczania potworów i ratowania nieświadomych było za to odpowiedzialne. Jednak tym, co tak naprawdę trzymało go przy życiu, byli jego synowie.
John Winchester miał jedno marzenie. Nie była nią wbrew pozorom zemsta, bo choć wciąż miał nadzieję, to już dawno temu stracił wiarę w powodzenie tej misji.
Jego marzenie było proste – polegało na tym, by młodsze pokolenie Winchesterów nigdy nie musiało poczuć się tak, jak on czuł się od ponad dwóch dekad. By nigdy nie poznali, czym jest ból serca tak potężny, że nie da się z nim żyć. Chęć mordu, która przeraża nawet właściciela. I samotność, której nie może pokonać ludzkie towarzystwo.
Dean wypełzł z krateru, opadając ciężko na plecy na pozbawionej życia ziemi. John uśmiechnął się do siebie. Starszemu synowi raczej nic z tych rzeczy nie groziło. Jeśli tylko zachowa swój aktualny stosunek do świata i kobiet, wszystko będzie w porządku.
Jeśli. 

~~~

Bardzo proszę o niezrażanie się do opowiadania po przeczytaniu tego rozdziału. Po jego napisaniu uznałam go za najbardziej denną rzecz, jaką napisałam od jakiegoś roku. Plus, jako że powstało to, gdy byłam na poziomie odcinka 1x10, oddawanie charakterów było bardzo trudne. John w następnych rozdziałach będzie bardziej... johnowaty, że tak powiem. Kolejne części będą też raczej dłuższe niż ta.
Do napisania!  

7 komentarzy:

  1. A ja uważam, że ten rozdział jest ŚWIETNY!!! Opisy po prostu mnie oczarowały, były takie dobre, normalnie jak w prawdziwej książce. Moim opisom jednak bardzo dużo brakuje do twoich, a o dialogach to już nawet nie wspominam. Naprawdę masz wielki talent i cieszę się, że ktoś taki jak ty w ogóle chce czytać moje liche wypociny.
    W ogóle fajnie zarysowałaś bohaterów i całą sytuację. Jestem ciekawa, co mogło się tam wydarzyć.
    ps. u mnie nowość ^^. Zapraszam też na niepublikowane sceny i moją nową twórczość, niebieskie-marzenia.

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie ukrywając, czegoś mi w Twoim Johnie zabrakło, ale dopisek pod notką wszystko wyjaśnia, bo na takim etapie oglądania serialu trudno jest na tyle dobrze poznać postać, zwłaszcza taką, która nie pojawia się często, żeby ją dobrze opisać. Za to Dean wyszedł Ci całkiem dobrze. Skórzana kurtka, samochód, luźne podejście do kobiet i żarty - cały on, chociaż można byłoby dodać do tego jeszcze jego ukochaną muzykę, nierozłączny element tej postaci. Tak swoją drogą, to ciekawi mnie kiedy pojawi się Sammy :>
    Biedna kurtka Deana, ta to dopiero miała ciężką noc! Dean został rozdzielony od swojej ukochanej Impali, oby faktycznie ta była bezpieczna, bo pewnie chłopak nie podarowałby staruszkowi, gdyby coś jej się stało ;)
    Sprawa krateru interesująca, na pewno nie kryje się za nią zwykły meteoryt, krwiożerczy raczej też nie, w teorię z atomówkami również nie jestem skłonna uwierzyć. Lubię, gdy łowcy dochodzą do zaskakujących rozwiązań spraw :>
    Czekam na nowość i pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  3. Johnowaty John - stwierdzenie, które rozłożyło mnie na łopatki. Więcej się tu raczej nie wypowiem z racji tego, że znasz doskonale moje zdanie na temat tego rozdziału oraz tego, że mój mózg pracuje dzisiaj z nieodpowiednią prędkością. Nie mogłam się jednak powstrzymać, by nie przeczytać go sobie jeszcze raz.
    "-Już wiem! Atomówki!" - bezcenne.

    Cheyennesis

    OdpowiedzUsuń
  4. Jak dla mnie rozdział cudowny :)
    Tylko wyłapałam jeden błąd (wynikający z zbyt małej znajomości serialu, ponieważ najwyraźniej jeszcze nie "doszłaś" do tego) - Impala była wcześniej samochodem Johna, dopiero po zaginięciu Johna stała się Deana.
    Czekam na więcej!

    OdpowiedzUsuń
  5. Zaczarowałaś mnie tymi swoimi absolutnie pięknymi opisami, trochę przypominają mi styl Kinga ;) Oczywiście jestem pewna, że stać Cię na więcej, ale, Kobieto - zaczynasz dopiero opowiadanie, a rozdziały pierwsze są zwykle ciężkie. Wierz mi, że bardzo mi się podobało i byłam rozczarowana, gdy tekst z nagła się skończył. Polubiłam zarówno Deana jak i Johna. Czekam na kolejne części! ;3
    ;*

    C.

    OdpowiedzUsuń
  6. Impala była bardziej Johna niż Deana i to John się o nią troszczył, jeździł. Dean przejął ją po jego zniknięciu. W czwartym sezonie, o ile się nie mylę, jest o niej coś więcej.

    "Materialną plazmę ghula [...]"
    Chyba nie pojmuję. Ghule pojawiają się w szóstym sezonie i raczej nie mają żadnej plazmy, o.

    "Jego marzenie było proste – polegało na tym, by młodsze pokolenie Winchesterów nigdy nie musiało poczuć się tak, jak on czuł się od ponad dwóch dekad."

    Dean miał cztery lata, gdy zmarła Mary, więc od "niespełna dwóch".

    Cóż, czekam na ciąg dalszy, by dowiedzieć się co zrobiło ten krater. I skąd ten zielony śluz.

    Serdecznie pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  7. Właściwie to ciężko jest mi stwierdzić, czy w Twoim wykonaniu rozdział jest 'denny'. Pomijając fakt, że powinnaś mnie zabić za brak odzewu z mojej strony chciałabym jednak swoją opinię wyrazić :) w końcu za sprawą skręcenia kolana na jednym z wieczornych wypadów zostałam unieruchomiona w domu na 3 tygodnie co sprawiło, że W KOŃCU mam czas na lenistwo! Pierwsze co zrobiłam to dodałam blogi do linków i zabrałam się za kontynuowanie lektury.
    Fakt faktem, prolog bardziej zapadł mi i w serce i w pamięć. Właściwie nie potrafię określić dlatego. Po prostu 'już i koniec kropka'. Czytając miałam wrażenie, że po pierwsze: za wszelką cenę starałaś się oddać charakter postaci; po drugie: ogromną uwagę skupiałaś na otoczeniu. Momentami było tak, że nadmiar informacji męczył. Co prawda zdania są oryginalne i z większością porównań spotkałam się pierwszy raz w życiu, ale zastanowiłabym się nad tym, czy nie było ich zbyt wiele, nagromadzonych w opisie jednego krajobrazu.
    Jeśli chodzi o Deana. 'Pomysłowe' odzywki są, ciekawy charakter - jest. jednak czegoś brakowało.... takiej, 'deanowatości' (mój Boże, możemy uznać to za słowotwórczość?!). Przepraszam za to wszystko co napisałam, ale po prostu bez względu na to, czy czytelnik jest dobrym pisarzem, czy też zwykłym głupkiem wciskającym kity w swoje opowieści - warto znać jego opinię, bo to pomaga :)
    ps. Ja oczywiście chcę być informowana!

    OdpowiedzUsuń