Opustoszały
cmentarz był tak samo wyludniony, jak parę sekund wcześniej. Dean
jeszcze przez chwilę lustrował teren wzrokiem, po czym prychnął i
rzucił kartkę za siebie. Ruszył pewnym krokiem w stronę bramy,
jednak po chwili wrócił się, podniósł z ziemi świstek papieru i
wsadził do kieszeni spodni.
Paranoja,
pomyślał po raz kolejny tego
dnia, oddalając się od grobów.
Szybko
znalazł się w samochodzie i wręcz z rozkoszą wsłuchał się w głośne
rzępolenie silnika, które po rozgardiaszu natury i ciszy cmentarza
było muzyką dla jego uszu. Wyjechał na drogę i ruszył przez
park, po drodze myśląc o całej osobliwej wizycie, jaką przed
chwilą odbył.
Cała
ta wycieczka była, jak się okazało, pozbawiona sensu, ale
przynajmniej sprawdził jeden trop, jeden z dwóch, jakie mieli.
Dowiedział się czegoś o okolicy, usłyszał stek bzdur z ust
szalonego głupca, ktoś robił sobie z niego jaja na starym cmentarzu.
Normalka.
Z
każdym kolejnym kilometrem coraz bardziej utwierdzał się w
przekonaniu, że wszystkie ze słów Vergasa należy włożyć między
bajki. Ot, mocno posunięty w latach facet, który zdziwaczał na starość. Albo i nie
na starość, patrząc na wiek jego mebli i ich stan. Ubzdurał
sobie, że zmarli porozumiewali się z nim zagadkami, i tyle.
Przydałby mu się dobry psychiatra.
Park
skończył się i Dean zatrzymał się na rozdrożu. Droga w prawo
prowadziła do resztek Pine Hill. Mimowolnie przełknął ślinę.
Nie miał najmniejszej ochoty tam wracać. Co prawda powiedziano mu,
że innej drogi nie ma, po lewej znajdowała się jednak owa „inna
droga”, wyglądająca równie dobrze jak ta, którą tu przyjechał.
Niewiele myśląc skręcił w tamtą stronę i ruszył prosto przed siebie.
Po
czasie, który był zdecydowanie krótszy niż ten, którego
potrzebował na przyjazd, znalazł się na znajomym gruncie okolicy
położonej niedaleko motelu. Kolejna zagwozdka – dlaczego wszyscy kierowali go
drogą przez pustkowie śmierci, skoro istniała inna, znacznie
przyjemniejsza trasa?
Coś
tu śmierdziało. I to dość mocno.
Zajechał
pod hotel, zauważając przy okazji z niejakim zdziwieniem, że już zaczynało się ściemniać. Jego mała wyprawa musiała zająć więcej czasu, niż mu się wydawało. Wyszedł z auta i wszedł do
środka budynku, po drodze zgarniając zapomnianą poduszkę.
Recepcjonistki
nie było nigdzie widać, dosłyszał za to jej dziwnie radosne
świergotanie, dochodzące gdzieś z głębi. Podążył w tamtą
stronę korytarzem. Na jego końcu znalazł niewielką kafejkę z
paroma stolikami. Kobieta siedziała na okrągłym blacie na środku sali,
dyskutując o czymś z wielkim ożywieniem. Choć właściwie trudno
było to nazwać dyskusją – odpowiedniejszym wyrazem byłby
„monolog”, ponieważ siedzący pod ścianą John jedynie kiwał
od czasu do czasu głową, z wymuszonym uśmiechem na twarzy sącząc
kawę z czarnego kubka.
Dean
oparł się niezauważony o framugę drzwi, przez krótką chwilą
obserwując zachowanie ojca, tłumiąc jednocześnie złośliwy
chichot. Jeśli chodziło o potwory, demony i zemstę John umiał dać
z siebie wszystko, wcielając się doskonale w każdą rolę. Kiedy
przychodziło do zwykłych kontaktów międzyludzkich sprawa
wyglądała zupełnie inaczej. Znacznie, a to znacznie gorzej. Od
czasu śmierci Mary wszystko i wszyscy się zmieniło. Dean zacisnął
zęby. Nie będzie teraz o tym myślał.
-
Dean! - Twarz Johna rozświetlił szeroki uśmiech, taki, jakim
ojciec powinien witać syna. A przynajmniej każdy ojciec, który nie
był nim. Umiejętność gry aktorskiej obaj Winchesterowie mieli
opanowaną do perfekcji, zasługując na Oskara bardziej niż wielu
hollywoodzkich aktorów. - Gdzie się podziewałeś?
Kobieta
uśmiechnęła się na widok tej iście rodzinnej sceny, po czym
ześlizgnęła się ze stołka z gracją nastolatki i powiedziała:
-
Nie będę wam przeszkadzać. Zrobię ci kawę, kochaneczku –
dodała, zwracając się do młodszego Winchestera. Obdarzyła Deana
uśmiechem, minęła go i zniknęła w korytarzu.
Kąciki
ust Johna momentalnie opadły. Westchnął, po czym sięgnął po
leżącą na blacie stołu gazetę. Jej tytuł głosił „Dodatek
specjalny – zniknięcie Pine Hill”.
-
Więc... - Dean z lekką niechęcią przełożył prysznic o
dodatkowe parę minut, dosiadając się do ojca. - Wywnioskowałeś
coś z tego śluzu?
-
Nie odpowiedziałeś na moje pytanie – mruknął John, nie
podnosząc wzroku znad gazety.
Dean
odchrząknął, zastanawiając się nad tym, jak ująć swoją
totalną porażkę w słowa. Trochę dodatkowego czasu kupiła mu
recepcjonistka, która postawiła przed nim kubek z parującą kawą
i zaraz oddaliła się w stronę hallu.
-
Rozmawiałem z miejscowym dziwakiem – powiedział w końcu,
upijając łyk. Płyn, mający prawie temperaturę wrzenia, poparzył
mu usta, ale był już do tego przyzwyczajony.
-
I? - John przekręcił kartkę gazety, znikając za nią całkowicie.
Dean mógł przeczytać pierwszą stronę, zatytułowaną: „Kosmici
atakują! Czy czeka nas zagłada?”.
-
Zaserwował mi stek bzdur, które rzekomo usłyszał od zmarłych –
zaśmiał się sztucznie, wodząc palcem po obwodzie kubka.
-
Jak na przykład?
Miał
nadzieję, że nie dojdzie do tego pytania. Że nie będzie musiał
usłyszeć, jaką kompletną kompromitacją okazała się jego
rzekoma misja.
Wydobył
z pamięci wszystkie dziwne zdania, które o dziwo zapamiętał i
wypowiedział je na głos z wielką dozą sceptycyzmu, tonem lekko bagatelizującym.
Przez chwilę panowała cisza. Po paru sekundach John spojrzał na
niego znad gazety i uniósł brwi.
-
Zmarli cytują Szekspira? - spytał, składając papier i odkładając
go na blat stolika.
Dean
zakrztusił się kawą.
-
Szekspira? - Nawet nie przeszło mu przez myśl, że ojciec mógłby
żartować. Zdarzało mu się to bardzo, a to bardzo rzadko. -
Świetnie. Mówiłem, że to stek bzdur.
Skupił
się na smaku kawy, unikając spojrzenia ojca. Właściwie to miał
nadzieję, że zagadkowe zdania okażą się po prostu urojeniami
szaleńca. Teraz czuł się skompromitowany. Nie dość, że wyglądał
jak jedna wielka kupa nieszczęścia i śmierdział na kilometr, to jeszcze
zaserwowano mu cytaty z dzieł angielskiego dramaturga. A on przez
chwilę nawet zastanawiał się nad ich możliwą prawdziwością.
Sammy na pewno wpadłby na to w pierwszej chwili.
Wprost
genialnie.
-
Niekoniecznie.
Podniósł
głowę, patrząc ze zdziwieniem na Johna. Starszy Winchester
zastanawiał się nad czymś przez dłuższy czas, złączając
czubki palców i zatrzymując spojrzenie na ścianie.
-
Niekoniecznie? - Dean w końcu powtórzył po nim to jedno, dziwaczne w
tej sytuacji słowo, chcąc usłyszeć odpowiedź.
-
Cóż, koło Szekspira zawsze kręciło się sporo spekulacji i
niedomówień. Zarówno co do autorstwa jego dzieł, jak i magii w
nich zawartej. Łowcy, jak na każdy inny temat, także i na ten mają
swoje własne teorie. - John wyprostował się na swoim siedzeniu, kartkując dotychczas leżący obok niego na krześle
dziennik. - Uważają, że magia ta jest miejscami zbyt dokładnie
opisana, by ich autor nie miał z nią bezpośredniego kontaktu. Stąd
doszli do różnych nieistotnych w tej chwili wniosków. W tej chwili ważne jest to, że cytaty akurat z Szekspira nie muszą być
stekiem bzdur.
Odnalazł
wolny skrawek kartki i podsunął dziennik Deanowi.
-
Spisz tu wszystko – podał zdumionemu synowi pióro i z powrotem
skupił się na swojej kawie oraz gazecie.
Dean
zapisał powoli wszystkie sentencje i oddał ojcu papiernicze przedmioty.
-
Byłem też na cmentarzu – poinformował go, czując się nieco
dziwnie. Pierwszy raz w życiu wpisał coś własnoręcznie do
dziennika ojca, który stanowił coś w rodzaju świętej księgi
Winchesterów. - Zwykły cmentarz z XIX wieku w miasteczku-widmo, z
jeszcze jedną kartką na podłożu.
John
pokiwał głową.
-
Musimy je przeanalizować – oznajmił, szybko skanując wzrokiem
wszystkie dziewięć zdań. - Ale najpierw... najpierw musisz doprowadzić
się do porządku.
Obrzucił
Deana szybkim spojrzeniem pełnym dezaprobaty. Młodszy Winchester
pokiwał głową, dopijając swoją kawę.
-
A co ze śluzem? - Ponowił pytanie, starając się choć na chwilę
przekrzyczeć wszystkie komórki jego ciała, które desperacko
błagały o kąpiel. A przede wszystkim te odpowiedzialne za zmysł
węchu.
-
Nie jest niczym, z czym kiedykolwiek miałem kontakt, więc jeszcze nic pewnego nie udało mi się ustalić – odpowiedział
John, wstając ze swojego miejsca i kierując się ku wyjściu.
-
Tato... - Dean zatrzymał go w pół drogi. - Znasz Vergasa
Lafayette?
John
nie odwrócił się, analizując coś przez moment, po czym pokręcił
głową.
-
Czemu pytasz? - Zerknął na syna bez większego zainteresowania.
-
Bez powodu. - Młodszy Winchester zmiarkował uśmiech i dokończył
swoją kawę. John stał jeszcze w miejscu przez kilka sekund, po
czym zniknął w korytarzu.
Upragniony
prysznic okazał się być o wiele krótszy niż przypuszczał.
Pukanie do drzwi łazienki skutecznie wybiło go z rytmu. Na
szczęście udało mu się pozbyć zapachu użytej parędziesiąt razy ścierki
do wycierania kurzu ze stumetrowej posiadłości, ciepła woda
uaktywniła jednak zmęczenie, które opanowało wszystkie jego
mięśnie.
Wyszedł z łazienki bez większego namysłu. W końcu demony raczej nie pukają.
Wyszedł z łazienki bez większego namysłu. W końcu demony raczej nie pukają.
Siedzący
na łóżku John rzucił mu szybkie spojrzenie pełne nagany. Zbyt
długie spędzanie czasu w łazience oznaczało marnowanie cennego
czasu, który można było spożytkować na rozwiązywanie zagadek
bądź mordowanie demonów.
-
Za szybko odrzuciłeś te informacje – oznajmił, gdy Dean usiadł
obok niego na łóżku. - Nigdy nie uznawaj czegoś za nieprzydatne,
jeśli tego dokładnie nie zanalizujesz.
Dean
pokiwał głową, zapamiętując naukę, którą słyszał w życiu
już tyle razy, że dawno stracił rachubę. Większość jego myśli
skupiło się na fakcie bardzo słabej mocy tutejszej kofeiny.
Zmienił pozycję na półleżącą.
-
Doszedłeś do jakiś wniosków? - spytał, zdążając przed kolejną
zmianą ułożenia ciała rzucić okiem na otwarty dziennik ojca.
Koło zdań, które młodszy Winchester zapisał w kawiarni, znajdowało się sporo
haseł, które dla normalnego człowieka stanowiłyby jeden wielki,
niepowiązany ze sobą chaos. Winchesterowie mieli własny system
rozumowania.
-
To są wskazówki, dotyczące sposobu prowadzenia śledztwa. - John
podniósł się z łóżka, stając przed oknem, na jedynym
oświetlonym miejscu w ciemnym pokoju. Nie zauważył, że Dean
zsunął się już do pozycji leżącej. - Na tym żadnym etapie, na
którym jesteśmy, niewiele da się powiedzieć, ale można dojść
do pewnych wniosków. Nie ma to idealnego sensu, ale... cóż, to raczej ogólne zapatrywanie na prowadzenie sprawy.
Położył
zeszyt na parapecie tak, że światło księżyca padało wprost na
kartki. Dean przekręcił się na łóżku, żeby uzyskać jak najwygodniejszą pozycję.
-
Wątpię, żeby pierwsza wskazówka odnosiła się do twojego
zabawowego trybu życia, ale kto to może wiedzieć... - mruknął
John, śledząc zapisane drobnym maczkiem litery. - To może mówić
nam, że mamy się całkowicie skupić na tej sprawie. Druga część
zaś odnosi się według mnie do kogoś, kto być może będzie
chciał udzielić nam pomocy. Dusza w mroku, niesienie światła...
Pozostała
przy życiu poduszka była taka miękka, że nie można się było w
niej nie zapaść.
-
Druga ostrzega nas przed ufaniem tylko oczom. Ciekawe czemu mamy więc ufać - mruknął John z sarkazmem. Winchesterowie, za wyjątkiem najmłodszego, wierzyli tylko w to, co sami widzieli. - Trzecia jest dość
niejasna, ale przypuszczalnie każe nam być ostrożnymi.
Szelest
papieru był dźwiękiem zachęcającym do snu. Kto by przypuszczał,
że może być podobny do kołysanki?
-
Kolejne są podobne do poprzedniej. Powinniśmy powstrzymać panikę
i działać ostrożnie, bo inaczej może wydarzyć się kolejna
tragedia. Następna mówi nam o naturze tego czegoś, z czym mamy do
czynienia. Nie jest bestią, więc ma coś z człowieka, lecz
jednocześnie nie zna litości.
John
zamilkł na chwilę, zastanawiając się nad swoją interpretacją. Być może nieprawidłowo odniósł ją do aktualnej sprawy, nie wierzył jednak w zbiegi okoliczności. Hasła, rzucone przez znanego w ich świecie pseudo-wieszcza musiały coś znaczyć. Przeszedł więc do kolejnej sentencji.
-
Znaczenia tej jeszcze nie rozszyfrowałem, ale może okazać się
pomocna później, podczas konfrontacji. Następna sugeruje, że to
coś samo do nas przyjdzie, wykonując pierwszy krok. Ostatnia zaś
znów wzywa nas do ostrożności.
Na
moment zapanowała cisza, po której kontynuował:
-
Nie daje nam to wiele, z tym muszę się zgodzić. Zbieraj się,
pojedziemy do miasteczka. O tej porze w barze powinno być dużo
ludzi, a trzeba kogoś przesłuchać.
Odwrócił
się z zamiarem opuszczenia pokoju, zatrzymał się jednak, gdy jego wzrok padł na Deana. Młodszy Winchester leżał na brzuchu z twarzą
wciśniętą w poduszkę i rękami rozrzuconymi na boki. John
westchnął ciężko. Przez chwilę miał zamiar obudzenia syna i
wydarcia go z łóżka, w końcu jednak zrezygnował. Nic nie
zapowiadało możliwości kolejnej katastrofy, mieli więc jeszcze czas.
Dzisiejszy dzień nie należał do najlżejszych i choć
przypuszczał, że kolejne wcale nie będą lepsze, musiał dać
Deanowi trochę odpoczynku. Dopiero teraz poczuł, że sam również
go potrzebował.
Zarzucił
na syna koc leżący dotychczas w nogach łóżka i wyszedł z
pokoju, odkładając sprawę do rana.
Świt
dla Johna był czymś zupełnie innym niż świt dla Deana. W tak
wczesnych godzinach organizm młodszego Winchestera odmawiał
współpracy bez kooperacji z porządną dawką kawy, na którą, ku
jego wielkiemu rozczarowaniu, zabrakło czasu. Milczał więc przez
całą drogę do baru, przekonując samego siebie, że argument
wyjazdu o zaraniu dnia był całkiem słuszny – o tej porze ci,
których zastała tam noc, mogli jeszcze nie wytrzeźwieć na tyle,
by odnaleźć drogę do wyjścia. Jako że nie mieli jeszcze żadnego
tropu, musieli zadowolić się ośrodkiem publicznego pijaństwa. Policja z całą pewnością nie wiedziała nic na temat zagadkowego zniknięcia całego miasteczka.
Istotnie,
w środku znaleźli wielu klientów, których stan nie był jednak na
tyle zadowalający, by można było nawiązać z nimi jakąkolwiek
formę kontaktu, która nie polegałaby na wymianie niezrozumiałych
bełkotów. Jako że wszyscy wyglądali, jakby przeżyli spotkanie
pierwszego stopnia z kosmitami, Dean wątpił, by kiedykolwiek
osiągali stan trzeźwości.
Za
barem znajdował się tym razem postawny mężczyzna w średnim
wieku, niedbale czyszczący kufle po piwie.
-
Dwie kawy – rzucił John w jego kierunku, siadając za ladą.
Barman pokiwał głową i odwrócił się do nich plecami.
Dean
usiadł obok ojca, niecierpliwie postukując palcami o blat. John
zerknął na niego zmęczonym spojrzeniem, zaprzestał więc tej
czynności.
-
Jesteśmy dziennikarzami lokalnej gazety z Camden – odezwał się z
przyjaznym uśmiechem starszy Winchester, gdy barman postawił przed
nimi dwa papierowe kubki z parującym płynem, który zdawał się
mieć jeszcze gorszą konsystencję niż poprzedniego dnia. - Mógłby
nam pan opowiedzieć coś o tej okolicy? Działo się tu coś
niezwykłego przed zniknięciem Pine Hill?
Mężczyzna
wzruszył ramionami, podejmując przerwaną czynność. John zerknął
wymownie na Deana, po czym wyjął portfel i położył na blacie
pięćdziesięciodolarowy banknot. Barman w czasie krótszym niż
jedna sekunda porwał cenny drobiazg, wyraźnie się ożywiając.
-
Nie – odpowiedział, badając pod światłem autentyczność
banknotu. Szeroki, nieprzyjazny uśmiech wykwitł na jego twarzy.
Winchesterowie
spoglądali na niego przez dłuższą chwilę, oczekując kontynuacji
wypowiedzi, nic takiego jednak nie nastąpiło. Dean uśmiechnął
się ironicznie. Ciekawe, jak jedno słowo może drogo kosztować.
Mężczyzna
włożył pieniądze do kieszeni i obdarzył ich jeszcze szerszym,
mniej nieprzyjaznym uśmiechem. Dean zdążył już zatęsknić za
wczorajszą barmanką. Przynajmniej mógł podziwiać ładne widoki, a teraz?
-
Wyczerpująca informacja – skomentował John ze sztucznym
uśmiechem.
-
Co tu dużo mówić? - Barman wzruszył ramionami, opierając się o
blat. - Miasteczko jak każde inne.
-
Bez żadnych problemów? - Mężczyzna pokręcił głową.
-
Wszyscy idealnie wierzący, chodzący do kościoła? - wtrącił się
Dean, przypominając sobie słowa barmanki.
-
Z wiarą też nie ma problemów, jeśli o to chodzi. - W spojrzeniu
barmana znowu pojawiła się lekka wrogość.
W
powietrzu zawisła ciężka cisza. Nie wyglądało na to, żeby
rozmową mogli dowiedzieć się od kogokolwiek o czymkolwiek. John
nie ukrywając rozdrażnienia skupił się na swojej kawie, Dean
postanowił połączyć przyjemne z pożytecznym.
-
Dużo tu macie personelu? - spytał z dwóch powodów: po pierwsze,
żeby dowiedzieć się, czy może istnieją jacyś bardziej rozmowni
pracownicy, a po drugie, żeby zorientować się, kiedy zastanie tu
wczorajszą barmankę.
-
Tu nie ma personelu – mruknął rozmówca Deana, a w jego zamglonych, ciemnobrązowych oczach pojawiła
się iskra życia. Winchesterowie jak na komendę zmarszczyli brwi. -
Ta buda właściwie nie należy w tej chwili do nikogo. Jej
właściciele zg... zaginęli podczas mas... zniknięcia Pine Hill,
nie zapisując jej nikomu. Bar przeszedł więc na miasto, a ci, co
są zainteresowani jego przejęciem, udzielają się, jak mogą.
-
Jest pan blisko zakończenia transakcji? - Ze słów, które chciał wypowiedzieć mężczyzna,
łatwo można było wywnioskować, co sądzą o całym zajściu
mieszkańcy Yellow Bluff, miasteczka sąsiadującego z Pine Hill. „Zginęli” i „masakra” nie sugerowało
sił natury.
-
Teraz tak – odpowiedział z niechęcią. - Najbliżej była Kayla.
Sprawa stanowiła już pewniak, ale teraz... Biedaczka. -
Westchnął dość teatralnie i powiódł spojrzeniem po mazajach na
blacie.
-
Była? - John wyłowił w jego odpowiedzi czas przeszły.
-
Nie żyje.
Ojciec
i syn wymienili szybkie spojrzenia.
-
Kiedy zmarła?
-
Policja twierdzi, że wczoraj, około południa. Ciało znalazła
przyjaciółka, po jakichś dwóch godzinach.
-
Gdzie? - Obaj podnieśli się, dopijając szybko swoje napoje.
-
W jej mieszkaniu, niedaleko biblioteki miejskiej. - Gdy słowa
opuściły jego usta, barman zaczął zastanawiać się nad tym, czy
aby na pewno powinien zdradzać takie szczegóły nieznajomym. Było
już jednak za późno na odwrót, więc postanowił się tym nie
przejmować. - Zemdlała, czy coś. I było już za późno. Zawał, czy coś.
-
Dziękujemy. - John rzucił na blat parę monet i ruszyli w stronę
drzwi wyjściowych. Dean zawrócił w pół drogi i podszedł do lady,
pytając barmana konspiracyjnym szeptem:
-
Kayla nie pracowała tu wczoraj, prawda?
Mężczyzna
spojrzał na niego podejrzliwie, ale odpowiedział:
-
Pracowała, w barze widziano ją po raz ostatni. Żywą, znaczy się.
-
Cholera. - Dean skrzywił się, skinął głową barmanowi i wybiegł
z budynku.
Po
zimnym wnętrzu kostnicy małe mieszkanko zamordowanej wydawało się
być rajem na ziemi. Przytulne i swojskie nie pasowało na scenę
zbrodni. Jeśli oczywiście była to zbrodnia, w co Winchesterowie
nie wątpili.
Do
środka wprowadził ich dozorca budynku, oczywiście po okazaniu
odznak agentów federalnych. Żółta taśma była rozciągnięta przed
drzwiami, a wewnątrz, niedaleko wejścia, na podłodze widniały
obrysowane na biało kontury ciała. Ciała, które teraz leżało
spokojnie i cicho w mrocznym królestwie lekarza medycyny sądowej,
czekając na sekcję. Ciała, które nie nosiło żadnych znaków,
mogących wskazać przyczynę śmierci. Chyba, że można było do
nich zaliczyć zastygłe w wyrazie przerażenia orzechowe oczy.
Podziękowali
mężczyźnie i rozeszli się po mieszkaniu, badając pomieszczenia
pod kątem siarki, fal elektromagnetycznych i innych, potencjalnie
podejrzanych substancji. Prywatne schronienie zmarłej było
niewielkie, na jego inspekcji nie stracili więc dużo czasu. Nie
znaleźli nic, pomijając brązowej plamy po napoju i kawałków
szkła rozrzuconych po kuchni.
-
Może to rzeczywiście przyczyny naturalne? - spytał Dean, kiedy po
przeszukaniu wrócili do kuchni. Policja czekała tylko na wyniki
sekcji, by umorzyć sprawę. Nie było dowodów, które mogłyby
wskazać na popełnienie przestępstwa – żadnych śladów
włamania, obcych odcisków palców, krwi.
John
powoli pokręcił głową.
-
To byłby za duży zbieg okoliczności – stwierdził, wyciągając
z plecaka mały instrument, który wysyłał promienie
ultrafioletowe, odkrywające niedbale usuniętą krew. - A w naszym
zawodzie nie ma zbiegów okoliczności.
Wstał
i przejechał instrumentem nad każdym calem podłogi kuchennej oraz
kawałkiem przedpokoju. Nie wykrył niczego podejrzanego. Wrócił do kuchni, a promienie urządzenia omiotły przeciwległą
ścianę. Dean mrugnął.
-
Poświeć na ścianę – powiedział, podchodząc do gładkiej
powierzchni. John ustawił urządzenie równolegle do ściany.
Krew,
bo niewątpliwie była to krew, zajaśniała, odkrywając przed nimi
wypisany wielkimi, rozmazanymi literami napis.
To nie
jest miejsce, do którego należysz.
Dean
wyciągnął rękę i przejechał po ścianie. Na jego opuszkach nie
został ani jeden ślad.
-
Hm – mruknął pod nosem John, wyłączając instrument. Sięgnął
do plecaka i przez krótką chwilę usilnie czegoś poszukiwał.
-
Co „hm”? - spytał Dean, obserwując poczynania ojca.
John
nie odpowiedział. Znalazł wreszcie to, czego szukał – niewielką
zapalniczkę – i podstawił jej płomień pod ścianę.
Krew
ponownie zajaśniała, odkrywając ten sam napis.
-
Hm – mruknął ponownie. Dean zebrał w sobie pokłady
cierpliwości.
-
Wnioskuję, że to nie powinno tak wyglądać – powiedział,
obserwując, jak napis niknie wraz z oddalaniem się płomienia.
-
Temperatura nie odkrywa krwi – wyjaśnił John, cofając się parę
kroków i przyglądając się bacznie ścianie. - Nikt jej nie
ścierał. Działa na zasadzie atramentu sympatycznego.
-
Więc to nie jest krew? - spytał Dean, zastanawiając się nad
możliwościami.
-
To jest krew. Ma zbyt specyficzny kolor, by można ją było z
czymkolwiek pomylić.
Dean
również cofnął się odrobinę i zerknął podejrzliwie na ścianę.
Przez dłuższą chwilę stali tak, opierając się plecami o stół,
analizując nowy ewenement.
-
Krew sympatyczna – roześmiał się po chwili Dean. - Interesujące
zjawisko.
-
Raczej niepokojące. - John oczywiście nie podzielał rozbawienia
syna. Niejeden raz udzielał mu lekcji „nowe i nieznane równa się
niepokojące”. - Śmiech jest tu nie na miejscu.
-
Tak jest – mruknął machinalnie Dean, szybko zmieniając temat. -
Myślisz, że jest to powiązane z Pine Hill? Czy to po prostu zbieg
okoliczności?
-
Nie istnieją zbiegi okoliczności. - John powtórzył swoją
wcześniejszą kwestię, odrywając się od stołu. - Popytaj
sąsiadów, może wiedzą o dziewczynie coś, co pomoże nam
zrozumieć ten napis. Ja pójdę do biblioteki, poszukam czegoś
związanego z tą zieloną mazią. Spotkamy się przy samochodzie.
Po
czym nie czekając na odpowiedź opuścił mieszkanie.
Dean
przechwycił leżący niedaleko zlewu batonik, po czym poszedł w
ślady ojca. A nuż wśród sąsiadek nieszczęsnej ofiary znajdzie
się ktoś godny zainteresowania? Przez „ktoś” miał oczywiście
na myśli przedstawicielkę płci pięknej w przedziale wiekowym od
pełnoletności do trzydziestu pięciu lat. A jeśli ktoś takowy się
znajdzie, nie powinien marnować czasu.
Rzadko
kiedy ostatnimi czasy uciekali się do pomocy bibliotek. Trafiały im
się rutynowe przypadki, stwory, z którymi byli już dobrze
zaznajomieni. Tym razem sprawa, choć była jeszcze w powijakach, nie
nosiła znamion wcześniejszej znajomości.
Zapewne wspólne poszukiwania poszłyby im szybciej, John jednak wolał
powierzyć zadanie przesłuchiwania sąsiadów synowi. Doskonale
zdawał sobie sprawę z tego, że Dean szybciej niż on nawiązywał
kontakty z ludźmi, wzbudzał też o niebo większą sympatię. Nie
dość, że przychodziło mu to łatwo, to jeszcze z niebywałą
przyjemnością. Senior rodu Winchester i ludzie równało się
kompletnie innej sprawie. Demony, duchy, wilkołaki były jego
chlebem powszednim, nie zaś człowiek. Zazwyczaj unikał jak ognia
nawiązywania wzmożonych kontaktów międzyludzkich. Rzadko kiedy
potrafił się zdobyć na choćby odrobinę sympatii, która nie
zraziłaby do niego rozmówcy na samym starcie, wolał więc trzymać
się z daleka od wszystkiego, co wymagało umiejętności prowadzenia spokojnych, radosnych konwersacji.
Spędził
w bibliotece ładnych parę godzin. Gdy wyszedł, na dworze już
zmierzchało. Przy samochodzie nie było nawet śladu Deana. Johna
wcale to nie zaskoczyło. Jeśli tylko jego pierworodny znalazł
obiekt godny zainteresowania, potrafił wsiąknąć na długie
godziny. Długie, cenne godziny. Czas zawsze mógł oznaczać życie wielu
niewinnych ludzi.
Z
niezadowoleniem wypisanym na twarzy starszy Winchester ruszył w
stronę budynku, w którym mieściło się mieszkanie zamordowanej
barmanki, gdy zatrzymało go wołanie dochodzące od strony ulicy.
-
Przepraszam!
Odwrócił
się, stając przed czerwonym Mitsubishi Outlanderem. Przez okno
wychylała się ku niemu blondynka, na oko dwudziestopięcio
letnia. Ruszył powoli w jej stronę, a ona obdarzyła go nieśmiałym,
zakłopotanym uśmiechem.
-
Czy mógłby mi pan wskazać drogę do najbliższego motelu? -
spytała, wyprostowując się na swoim siedzeniu.
-
Musi pani pojechać prosto, tak jak droga będzie prowadzić. - John
oparł się o otwartą szybę pasażera, ręką wskazując kobiecie drogę. - A później skręcić w prawo. Na drodze stoi bilboard,
więc na pewno się pani nie zgubi.
-
Dziękuję – odpowiedziała niepewnie, przygryzając dolną wargę. - Może
pana gdzieś podwieźć? - dorzuciła na jednym oddechu.
John
odsunął się nieco od samochodu, marszcząc brwi. Sytuacja była,
lekko to określając, niecodzienna. Zaczynał zapadać zmrok, a
atrakcyjna dziewczyna ni stąd, ni zowąd, pyta obcego mężczyznę,
czy nie potrzebuje autostopu. Tak nie zachowywały się zwykłe,
atrakcyjne dziewczyny.
Tak
mogły za to zachowywać się demony.
-
Jasne, dlaczego by nie – stwierdził więc, zmuszając się do
uśmiechu. Na wyrwanej w pośpiechu z podręcznego notesu kartce
napisał parę słów, włożył za wycieraczkę hummera i wsiadł do
rażącego czerwienią auta.
W
najlepszym przypadku zabije demona. W najgorszym spędzi jakieś pół
godziny w towarzystwie kobiety. Nic prostszego.
Jak
się okazało, nieznajoma była jedynie zagubioną w trasie kobietą,
której brakowało benzyny, dobrej mapy, umiejętności
kartograficznych. Choć równie dobrze mogła być doskonale grającym
demonem. Takiej możliwości nigdy nie można było wykluczyć.
Na
ich widok recepcjonistka w hotelu rozjaśniła się od ucha do ucha.
Nowoprzyjezdny był ewenementem, którego się nie spodziewała.
-
Ma pan gościa – zaszczebiotała w stronę Johna, wyciągając
księgę, aby zameldować dziewczynę.
-
Gościa? - powtórzył Winchester ze zdumieniem.
-
Ano gościa. Wpuściłam ją do środka. Stąd jest i tak jedno
wyjście, a mamy kamery, więc nie mogłaby niczego ukraść. Mam
wszystko pod kontrolą! - kontynuowała swój radosny świergot,
zapisując dane nowego mieszkańca hotelu.
Ją?
O tej porze? W motelu?
-
Dziękuję – mruknął, zaciskając palce na ukrytej za
paskiem broni.
Odczekał,
aż recepcjonistka zakwateruje nowego gościa, a dziewczyna przyjmie
od niej klucz, minie go z uśmiechem i ruszy w stronę swojego pokoju
– o zgrozo przyległego do jego własnego – po czym podążył
wolno w stronę własnej kwatery. Drzwi były zamknięte. Pchnął je
lekko, wyciągając przy okazji pistolet.
Bez
wahania wymierzył bronią w stojącą przy oknie sylwetkę, wyraźnie
widoczną na tle księżycowej poświaty.
-
John Winchester? - Postać odwróciła się, przemawiając spokojnym,
zrównoważonym głosem, nie robiąc sobie nic z wycelowanego w nią
pistoletu. - Sądzę, że musimy porozmawiać.
Dean
wyszedł z budynku pół godziny później, odkaszlując resztki
dymu, które dostały się do jego płuc podczas wizyty u sąsiadów
z najwyższego piętra. Ku jego rozżaleniu nikt z otoczenia Kayli
nie pasował do rysopisu „kogoś interesującego”. Mieszkania
zajmowały w większości starsze panie, które mimo jego gorących
protestów wciągały go do wnętrz swoich przytulisk i zmuszały do
wypicia z nimi herbatki oraz wysłuchania historyjek o wnuczkach,
dzieciach, psach, kotach i wszelkiego rodzaju innych rzeczach, o
których bynajmniej nie miał ochoty słuchać. Z ulgą wyrwał się
więc na wolność, po raz kolejny w ciągu ostatnich dwóch dni
dopadając hummera tak, jakby stanowił on długo upragnione
wybawienie, a nawet dom.
Za
wycieraczką odkrył kartkę od ojca. Jestem w hotelu. Nie czekaj
na mnie.
Jasne.
Bo i po co mieliby wracać razem.
Lekko
rozdrażniony wsiadł do samochodu, zatrzaskując za sobą drzwi i
odpalając silnik. Urządzenie zarzęziło w proteście, posłusznie jednak
zapaliło i po chwili wytoczyli się na drogę, z przyprawiającą o
wściekłość prędkością. Nudnej wędrówki Dean nie mógł sobie
nawet umilić swoją ukochaną muzyką – wszystkie kasety zostały
w Impali, o której wolał nawet nie myśleć, bo tęsknił za nią
niewyobrażalnie. Radia w tym starym gracie nawet nie było.
Skupił
się więc na sprawie, nad którą pracowali. Jeśli śmierć Kayli
nie miała związku ze zniknięciem Pine Hill, stracili cały dzień.
Trudno było w to jednak uwierzyć, zważywszy na to, czego
dowiedział się od sąsiadów nieboszczki.
Kayla
Johnson była krystaliczną obywatelką Yellow Bluff, bez żadnych
grzeszków i tajemnic. Jeden element sprawił, że jej zagadkowa
śmierć wpasowywała się idealnie do układanki.
Bo
Kayla Johnson nie pochodziła z Yellow Bluff, Cadmen, czy też
pozostałych dwóch, wciąż istniejących miasteczek hrabstwa
Wilcox.
Kayla
Johnson pochodziła z Pine Hill.
To
sprawiało, że na jej morderstwo – a co do tego, że było to
morderstwo, Dean nie miał już żadnych wątpliwości – należało
patrzeć z innej perspektywy. Wniosek nasuwał się sam. Ofiara
pochodziła z nieistniejącego już miasta, tak więc, według
oprawcy, powinna podzielić los wszystkich jego mieszkańców. A to
oznaczało, że ten, kto ją zabił, był również odpowiedzialny za
wyparowanie Pine Hill. Konkluzja była tak prosta, że aż zbyt
prosta, czasem jednak oczywiste rozwiązania były najwłaściwsze.
Co
im to jednak dawało? Jedynie nowe hipotetyczne zmartwienie – o los
innych urodzonych w Pine Hill, lecz mieszkających gdzie indziej oraz
nową zagadkę – sympatyczną krew. Nie wiedzieli, w jaki sposób
ani dlaczego zmarła Kayla, nie było żadnych świadków, kamery
przed budynkiem niczego nie zarejestrowały. Wciąż tkwili w tym
samym, martwym punkcie. Słowo „martwy” nabrało tylko troszkę
innego znaczenia.
Silnik
zaskowyczał, spod maski podniósł się szary dym. Auto skoczyło do
przodu, po czym się zatrzymało.
-
Bez jaj – jęknął Dean, wychodząc z samochodu i przechodząc na
przód hummera. Otworzył maskę i zakrztusił się gęstym dymem.
Dopiero po chwili, gdy sztuczna, mechaniczna mgła opadła, przez
zmrużone oczy, do których nadbiegały łzy, ujrzał wnętrze auta.
I doszedł do prostego wniosku. Rozładował się akumulator.
W
środku nocy. W połowie drogi między miasteczkiem a hotelem. Na
pustej szosie.
-
Kurwa – zaklął siarczyście, uderzając dłonią w otwartą
maskę. Nie uśmiechało mu się darcie na piechotę tylu kilometrów,
w dodatku bez dużego arsenału.
Ale
cóż mógł na to poradzić? Nie miał większego wyboru.
Wyjął
zza paska pistolet i sprawdził, czy jest naładowany. Przezorny
znaczy ubezpieczony, a ubezpieczonego Pan Bóg strzeże. Jeśli
oczywiście się w niego wierzyło, a wiarą tą Dean nie mógł się
pochwalić.
Zamykał
właśnie maskę samochodu, gdy poczuł, że jest obserwowany. Nie
zatrzaskując klapy podniósł powoli głowę, nasłuchując
dochodzących z otaczających go z jednej strony pól, a z drugiej
strony krzaczastych zarośli, odgłosów. Wszędzie panowała cisza,
nie mógł się jednak pozbyć wrażenia, że ktoś się mu
przyglądał.
Trzask
gałązki, jaki doszedł ze strony krzaków kilka kroków od niego,
rozszedł się w powietrzu jak wystrzał z pistoletu. Dean
błyskawicznie zwrócił broń w tamtą stronę. Przeszedł na tył
samochodu, bliżej źródła dźwięku. Nikogo nie było widać.
Suche
źdźbło wystrzeliło gdzieś po drugiej stronie. Odwrócił się
gwałtownie, a broń o mało co nie wypaliła. Tam również nie było
nikogo.
-
Wyjdź i pokaż się, ty tchórzu! - krzyknął, odbezpieczając
pistolet. Serce waliło mu w piersi mocniej niż zazwyczaj, gdy
obracał się na wszystkie strony, usiłując przedrzeć ciemność
wzrokiem. Mrok jednak nie zamierzał ustąpić, wyciągając ku niemu
swe czarne, ukrywające wszystko ręce.
Z
ciemności najpierw napłynął do niego zapach. Odurzający zapach
śmierci, który poczuł już na metaforycznych ruinach Pine Hill.
Później przypłynął głos. Zatrzymujący bieg krwi w żyłach
szept, który mroził wszystkie członki, uniemożliwiając
poruszenie się.
-
Dean...
Głos
wspiął się po jego unieruchomionej wręcz ręce do ucha,
przewiercając się aż do mózgu. Walczył sam ze sobą o
nieupuszczenie broni, choć pistolet i tak wycelowany był w asfalt.
-
Nie musisz już walczyć...
Resztkami
sił podniósł broń, omiatając chaotycznym spojrzeniem całą
okolicę.
-
Pokaż się, a ja pokażę ci wtedy, jak bardzo chce mi się walczyć
– syknął, cofając się, aż poczuł za sobą chłodny bagażnik
auta.
Był
w pułapce. Nie zamierzał jednak poddać się bez walki, co to, to
nie.
-
Oj, Dean, Dean, Dean... - Głos cmoknął z dezaprobatą. - I tak
przegrasz...
Ciemność
zdawała się ciążyć mu na gardle, zmuszając do desperackiego
chwytania powietrza, jakby znowu w płucach miał sam dym, tym razem
gęsty i lepki, uniemożliwiający oddychanie. Walczył o dech,
czując, jak tlen ucieka z jego ciała wszystkimi możliwymi porami.
Opadł na kolana, łapiąc się za serce, jakby to miało mu w czymś
pomóc.
Dusił
się. I nic nie mógł na to poradzić.
Przed
oczami zaczęły wykwitać mu czarne mroczki. Głos, powtarzający
wciąż jego imię, dochodził do niego jakby z oddali, osaczając go
i uniemożliwiając ucieczkę. Ucisk w klatce piersiowej rósł, aż w
końcu wzmógł się tak bardzo, iż miał wrażenie, że za chwilę
zmiażdży mu żebra.
Nagle,
w jednej chwili, wszystko ustało. Ciemność zdawała się
rozstąpić, a drogę zalało światło. Ucisk zniknął, powietrze
znów beztrosko wpływało do płuc otwartymi kanałami oddechowymi.
Dean
jęknął i przewrócił się na plecy, leżąc płasko na asfalcie,
nie mając jeszcze siły się podnieść. Usłyszał dźwięk
silnika, a po chwili ujrzał nad sobą cień.
-
Jakiś problem?
Młody
Afroamerykanin wyciągnął do niego rękę, pomagając mu wstać.
Dean przyjął pomoc, z trudem dźwigając się na nogi.
-
Siadł mi akumulator – powiedział, wracając do prozaiki
rzeczywistości.
-
Żaden problem. - Mężczyzna uśmiechnął się, poklepał go po
plecach, a po chwili już użyczał mu własnego prądu do
podładowania serca starego hummera.
-
Dziękuję. - Dean zmusił się do uśmiechu, ściskając mocno rękę
swojego wybawcy.
-
Żaden problem – powtórzył młodzieniec, wsiadając do swojego
auta. Dean nie miał zamiaru zwlekać, toteż od razu, gdy tamten był jeszcze
na horyzoncie, wskoczył do hummera i ruszył na pełnych
obrotach silnika.
Dojechał
do hotelu po dziesięciu minutach, bez dodatkowych przygód. Wpadł
do hallu i spotkał się ze zdumionym spojrzeniem recepcjonistki,
która właśnie wstawała znad swojej lady. Nie miał czasu ani
ochoty się jej tłumaczyć, więc tylko rzucił jej przepraszający
uśmiech i ruszył w stronę pokoju ojca. Otworzył
gwałtownie drzwi bez pukania i zatrzymał się w progu, od razu stając twarzą
w twarz z właścicielką oczu bliżej niezidentyfikowanego koloru.
~~~
Rozdział dedykowany Cheyennesis. Przepraszam, kochana, że nie mogę spełnić Twojej prośby i obiecuję, że postaram się uczynić to tak szybko, jak tylko będę mogła! Mam nadzieję, że długość tego rozdziału Ci odpowiada. :)
Pozdrawiam serdecznie